Boję się psów...
Nieważne, czy labrador, czy jakaś rasa łagodna czy nie, jestem przerażony.
Szczególnie stresujące są np. owczarki...
Kontakty bliskie są najgorsze albo gdy pies biegnie w moja stronę lub zaczepia – czuję się wtedy okropnie, porównywalnie do uczucia choroby. Nikomu nie życzę takich wrażeń.
Mąż namawia mnie do zdrady kontrolowanej.
Marzy o tym aby patrzeć, jak uprawiam seks z kilkoma facetami. Dla mnie to niedopuszczalne. To tak jakbym go zdradziła. A on ciągle o tym mówi i nawet był na takiej imprezie. Dla mnie to brak szacunku do drugiej osoby.
Częsta fantazja, ale głupia. Bazuje na atawistycznych, męskich lękach. Większość związków po takiej akcji (A robią to tylko bardzo nieliczne) się rozpada. Faceci zwykle okazują się nie zdolni do zaakceptowania świata po zdradzie.
Najważniejsze: mąż musi odstawić porno. To stamtąd te pomysły. Wymuś to na nim. Jak mówi, że nie ogląda, to kłamie.
Mam problem z utrzymywaniem znajomości. Ogólnie lubię ludzi, przeważnie też jestem lubiana, ale jakoś nie umiem często inicjować kontaktu. Potrafię nie odzywać się całymi miesiącami, nawet jeśli kogoś bardzo lubię. Mam osoby, które mimo to wciąż się ze mną przyjaźnią i żyjemy w dobrych relacjach, ale dużo ludzi po prostu uznaje, że to koniec znajomości. Właściwie trudno im się dziwić. Niejeden raz jest mi z tego powodu przykro i mam żal do siebie. Już wielokrotnie obiecywałam sobie, że teraz zacznę częściej pisać do ludzi albo zapraszać na spotkania, ale zawsze udaje mi się tylko przez chwilę, a niedługo wszystko wraca do stanu wyjściowego. Z drugiej strony częsty kontakt z ludźmi mnie męczy, więc ostatecznie nie umiem powiedzieć, czy jest mi z tym dobrze, czy źle.
A te osoby dlaczego same nie zainicjują kontaktu? Jeżeli same nie są zainteresowane utrzymywaniem kontaktu i czekają na Twoją wiadomość, to podtrzymywanie na siłę takiego kontaktu nie ma sensu.
Mieszkam na strasznym zadupiu, więc do najbliższego miasta dojeżdżam „wsiobusem”. Wszyscy znamy nasze polskie drogi, bus też starszy, więc telepie w nim strasznie. Akurat wracałam z miasta do domu. Podróż trwa tak do 40 minut. Przed przyjazdem busa wypiłam kawę... i to był błąd. Niemiłosiernie siku zachciało mi się podczas pierwszych 15 minut, jazdy ale sobie myślę, że wytrzymam. Bus się wlecze, bo przystanek co chwila, ktoś wsiada, ktoś wysiada, a czas leci i zawartość mojego pęcherza zaraz prawie też wyleci. Skrzyżowałam nogi i dziękowałam bogu za miejsce siedzące, bo na stojaka to bym się na bank zlała. Obok mnie siedzi młody mężczyzna. Dojeżdżamy już do mojej miejscowości, a ja ze szczęścia... lekko popuściłam. Było cholernie zimno, ale zdjęłam kurtkę, żeby nie było widać plamy na jeansach. Facet spojrzał się na mnie zdziwiony, ja zażenowana jak nigdy wstaję, zasłaniając się torbą i kurtką, i przeciskam do wejścia.
Najgorsze, że facet przesiadł się na moje miejsce, żeby zwolnić swoje dla innego pasażera. Zdążyłam zobaczyć jego lekkie zdziwienie, kiedy siadał na obsikanym miejscu...
Mam żonę alkoholiczkę, która praktycznie codziennie pije. Ale my żyjemy ze sobą całą wieczność i mamy już dorosłe dzieci. Ona pije tylko piwo, ale po wypiciu kilku piw robi się bardzo agresywna i głośna. Już dawno przestałem ją przez to kochać, ale już za późno na rozstanie. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że jak ona zaczyna wrzeszczeć, a ja zaczynam się bronić, ona potem całą winę zwala na mnie, że to ja jestem taki agresywny i wredny.
Nadal mam swoje potrzeby seksualne, ale ona nawet słyszeć o tym nie chce. Dlatego uprawiam seks wirtualny z dziewczynami na OnlyFans. Drogo to kosztuje, ale przynajmniej żadna na mnie nie wrzeszczy w czasie upojenia alkoholowego.
Takie jest już moje marne życie. Na kontakty seksualne w realu nie mam już ochoty.
Instytucja małżeństwa to jest więzienie dla mężczyzny. Czasami myślę sobie, że pary żyjące w otwartych związkach są o wiele szczęśliwsze od nas, ludzi nastawionych konserwatywnie do życia. Ale ja tak zostałem wychowany i przez to dalej tkwię w tym toksycznym związku.
Niby dlaczego za późno na rozstanie? Właśnie teraz jest dobry moment. Macie dorosłe dzieci, nie macie żadnego powodu by razem być. I nie tłumacz się konserwatywnością, bo skoro uprawiasz wirtualny seks, to z konserwatywnością nie masz nic wspólnego. Chyba że chodzi o konserwatywność na pokaz, a rozwodząc się z żoną zburzysz ten obraz w oczach rodziny, znajomych i sąsiadów.
Instytucja małżeństwa to nie więzienie, możesz wyjść w każdej chwili. A ty się sam przytwierdzasz kajdankami do grzejnika, połykasz kluczyk i narzekasz, że ci wolność zabrali. Na szczęście w każdej chwili ten kluczyk możesz wysrać i się uwolnić. Trochę poboli, trochę pośmierdzi, ale potem przyjdzie ulga.
Choć ja stawiam na to, że tobie jest tak po prostu wygodnie. Nie chce ci się niczego zmieniać, bo to trzeba się wyprowadzić, pochodzić po urzędach i sądach, odpowiadać na niewygodne pytania, tłumaczyć rodzinie, skąd taka decyzja. To już wygodniej z tymi kajdankami przy tym twardym, ale ciepłym grzejniku.
Na wszelki wypadek zamontuj gdzieś kamery w domu, bo jesteś ofiarą przemocy domowej, a facet-ofiara zawsze ma przejebane i nikt mu nie wierzy.
Żeby kiedyś to się nie skończyło tak, że po jej awanturze zgłosi Cię na policję że to Ty jesteś agresywny i wywalą Cię bez pytania z domu.
Mieliście kiedyś takie wspomnienie, co do którego macie poważny problem, żeby w 100% stwierdzić, że sobie tego nie wymyśliliście? No cóż, ja tak miałam.
Mieszkam w niewielkim mieście, wiecie, podrzędna uczelnia, kilku studentów na krzyż. Karierę tu robią głównie kosmetyczki i klejarze w fabryce mebli. Ci, którzy chcieli czegoś więcej, porozjeżdżali się po całej Polsce na studia – w tym także cała moja paczka. Mało nas nie jest, taka mała, pewnie 30-osobowa rodzinka :) Dzielą nas kilometry i widzimy się raczej rzadko. Doskonała okazją do spotkań są różne święta – wszyscy wracają do domu, w ciągu dnia rodzinka, a wieczorem... Bajlando. Klubów u nas jak na lekarstwo, wiec wszyscy poszliśmy w jedno miejsce. W sumie to dość spoko miejscówka, taka duża piwnica przerobiona na lokal, z niezłym klimatem. Oczywiście w samym centrum, w ciągu starych i nieraz obskurnych kamienic.
Przechodząc do rzeczy: to była chyba jakaś 3, może 4 nad ranem. Większość ludzi już nie widziała na oczy, na parkiecie ostatni wytrwali. Mój stan też pozostawiał wiele do życzenia. Wstawiona, acz bardzo zadowolona, stoję sobie przy barze z dwoma znajomymi. Przy nas nie ma nikogo oprócz barmana, który przysypiał już powoli, gdy nagle słyszę takie nieśmiałe: „Pomocy, czy pani mi pomoże?”. Odwracam się, a tam stoi dziewczynka, na oko max 13 lat. Koszulka nocna, kusy różowy szlafroczek i do tego bambosze w pompony. Przypominam, że na zewnątrz było jakieś minus milion. Najpierw pomyślałam, że to jakiś żart. Pytam jej, o co chodzi. Na co ona mówi mi, że jej dom się pali i nie wie co ma zrobić, bo uciekła stamtąd bez telefonu. Jakby mi ktoś kubeł zimnej wody na łeb wylał. W momencie wytrzeźwiałam, złapałam ją pod rękę i mówię, że ma mnie tam prowadzić. Zgarnęłam znajomych i biegniemy razem na zewnątrz. Dziewczyna zaczyna coś krzyczeć, że obudził ją smród i że ona nie wie co ma zrobić. Po jakichś dwóch minutach ciągnie nas w najbardziej obskurną bramę. Najpierw poczułam dym, potem zobaczyłam płomienie, które dosłownie pożerały poddasze kamienicy. Szybko wezwałam straż, i nagle ta dziewczynka mówi, że tam została jej matka. Wbiegłam do tej kamienicy, a tam na schodach siedzi i zawodzi jakaś kobieta. Kochana mamusia małej, nawalona jak bela, mimo ognia wyrzygującego się zza jej ramion siedzi i lamentuje, że jej telewizor się pali. Szybko złapałam ją pod pachy i sruuu – ze schodów na zewnątrz. Gdy wybiegłam z nią z klatki, już przyjechała straż i karetka. Małą i jej matkę odprowadziliśmy do karetki i czym prędzej, nie oglądając się za siebie, zawinęliśmy z powrotem do klubu.
Najpierw myślałam, że to był jakiś sen. Po tygodniu w ogóle o tym zapomniałam, aż zobaczyłam w gazecie dość rozległy artykuł na ten temat. Tak więc okazało się, że to nie moja wyobraźnia spłatała mi figla.
Gdy chodziłam do gimnazjum, musiałam przebywać z homofobami, rasistami i po prostu dzieciakami, bo tych ludzi do dziś ciężko nazywać dorosłymi.
Pewnego dnia po tym, jak po raz setny usłyszałam, że osoby takie jak ja (czyli o azjatyckiej urodzie) powinny służyć jedynie do ruchania, zdenerwowałam się.
Po zajęciach poszłam do biblioteki i włączyłam komputer (na szczęście mieliśmy spoko bibliotekarkę). Stworzyłam fałszywe konto na pewnym popularnym wówczas portalu, pobrałam odpowiednie zdjęcia osób z mojej klasy (te z rodzicami, dziećmi, zwierzętami, te urocze) i dodałam do nich napisy (konkretniej ich obrzydliwe cytaty), a potem powrzucałam to wszystko na fałszywe konto i oznaczyłam moją klasę i szkołę.
Robiłam to jeszcze wiele razy z różnych miejsc. Raz w bibliotece, raz u koleżanki, raz na pożyczonym telefonie itd. Po pewnym czasie zaczęły mi pomagać osoby z innych klas. Czasami dodawaliśmy też zdjęcia tych złych z papierosami, alkoholem.
Pół roku później dyrektorka w końcu natrafiła na te wszystkie zdjęcia i zaczęła się afera. Najlepsze jest to, że cała klasa rzucała w siebie wyzwiskami i obwiniała się nawzajem, ale nikt z nich nawet nie pomyślał, że to ja.
Jestem dziewiętnastolatkiem. Może nie nadaję się na okładki gazet czy do reklam telewizyjnych, jednak do brzydali nie należę. Nie jestem też za wysoki i nie mam sześciopaka oraz metrów w bicku. Jednak zawsze chodzę, wręcz bardzo, zadbany i dbam o wszystko co posiadam, czym się zajmuję. Mam na tym punkcie małego bzika i często przesadzam.
W klasie nie mam znajomych. Uchodzę za zniewieściałego mięczaka. Śmieją się ze mnie oraz moich zachowań, przykładowo ze sporządzania notatek, które są kolorowe. Śmieją się z mojego mycia się po lekcji WF-u, ze zmieniania skarpetek. Z używania żelu antybakteryjnego. Z poprawiania fryzury, gdy się zepsuje... Ze wszystkiego co robię, choćby było to ugryzienie kanapki. Jestem po prostu aż tak śmieszny. A przede wszystkim odporny. Nie załamuję się już tym, co mówią i robią. Mam to gdzieś, a nawet taka postawa nie zmieniła ich zachowań, a wręcz przeciwnie, robią wszystko co tylko możliwe, by przetestować moją cierpliwość.
Ostatnio na dłuższej przerwie podeszła do mnie jedna z dziewczyn z mojej klasy, pewnie z okazji zakładu śmieszkowego, i ni z gruchy, ni z pietruchy wzięła moją dłoń w swoją. Zaczęła się dziwić, wzdychać, chwalić moje paznokcie, bo jakie one krótkie, proste, ale zdrowe i zadbane. Następnie zaczęła piszczeć, jaką to gładką mam skórę i pytać, jakiego kremu używam (tak, kremuję ręce, bo mam tendencje do przesuszania się skóry)... A po chwili powiedziała, że gdzieś taki typ ręki już widziała. Po sztucznym zamyśleniu krzyknęła: „W kościele!”, za moment dodając: „Nadajesz się na księdza!”.
Jednak chyba coś jej nie wyszło. Nikt się nie zaśmiał. Wszyscy, którzy obserwowali całe zajście, łącznie ze mną, pozostali z miną „wtf?”. Jednak analizując sobie poprzednie akcje, tę uznałem za tak żałosną i słabą, że po chwili niespodziewanie wybuchnąłem śmiechem. Dziewczyna szybko uciekła z miejsca zdarzenia.
Od dziecka jestem zapalonym kibicem, to zasługa taty. Znam wszystkie przyśpiewki, często je nucę. Mieszkam na wsi, gdzie wszyscy się znają. Kiedyś w niedzielę nie potrafiłam się skupić na mszy. Ciągle łapałam się, że moje myśli wybiegały za daleko. Niestety nie potrafiłam tego opanować, ale co jakąś chwilę próbowałam powrócić na właściwe tory.
Nadszedł moment, kiedy ksiądz mówi: „W górę serca”, a ja zamyślona odpowiedziałam: „Polska wygra mecz!”. Wzrok wszystkich zgromadzonych momentalnie skierował się na mnie i wtedy się zorientowałam, co powiedziałam, zarumieniłam i jak to ja, w sytuacjach stresowych, zaczęłam się pocić. Przeżegnałam się i wyszłam z kościoła. Nie dość, że wróciłam z plamami od potu do domu, to jeszcze zaraz mama wypytywała mnie, co narobiłam w kościele, bo znajoma do niej dzwoniła.
Ech, te uroki mieszkania na wsi.
Moi rodzice właśnie skończyli I rok studiów i postanowili pojechać na kolonie jako opiekunowie. Z racji tego, że byli najmłodsi w kadrze, dostali pod swoją opiekę grupy najmłodszych dzieciaków – mama dziewczynki, a tata chłopców. Wydawać by się mogło, że takie 6-, 8-letnie człowieczki dosyć łatwo upilnować... Niestety, okazało się, że nie. Historii z tych pamiętnych kolonii znam mnóstwo, ale jedna podoba mi się najbardziej.
Wszystkie dzieciaki mieszkały w 8-osobowych, drewnianych chatkach. Nie wiadomo dlaczego, ale w grupie taty było jakieś spięcie i chłopaki kłócili się ze sobą, a czasem dochodziło też do jakichś bójek i płaczu. Nie inaczej było tym razem. Jeden z opiekunów przybiegł do taty i zaalarmował go, iż część jego grupy zabarykadowała się w domku, a kilku chłopców próbuje się do niego wedrzeć. Tata oczywiście w te pędy pobiegł na ratunek, bo znał już możliwości swoich podopiecznych i bał się, że coś może się stać. Przybiega na miejsce, patrzy i co widzi? Wielkie, ciężkie, dębowe drzwi wejściowe do domu kompletnie wyrwane z zawiasów, leżące na ziemi, a na nich maleńki, zapłakany 7-letni chłopczyk. Zdezorientowany tata pyta: „Jak ty wyrwałeś te drzwi?!”, na co chłopczyk cichuteńkim i pokornym głosikiem odpowiedział: „Pukałem...”.