Krótko, zwięźle i na temat.
Czy mam ataki paniki? Tak
Czy mam myśli, by skończyć ze sobą? Tak
Czy mam nawrót zaburzeń odżywiania? Tak
Czy się samookaleczam? Tak
Czy jestem ofiarą przemocy domowej? Tak
Czy jestem na prawdę samotna, mimo tego, że ludzie w okół mnie myślą, że mam od groma przyjaciół, bo wszędzie się angażuję? Tak
Czy powinnam się skierować po pomóc? Oczywiście!
I tu jest problem. Nie stać mnie, by iść na prywatne, na NFZ jest jeszcze większa loteria jeśli chodzi o psychologów i psychiatrów, że strach się tam kierować. Co z psychologiem na uczelni? Są dyżury, ale na kampusie najbardziej oddalonym od wszystkich innych i trwają one 3 godziny raz w tygodniu, gdzie ilość studentów jest na spokojnie czterocyfrową liczbą.
Witamy w życiu przeciętnego studenta w Polsce!
A co można zrobić, by jakoś przetrwać? Ja aktualnie działam wszędzie, gdzie mogę (wolontariat, samorząd, parlament, chór), starając się w międzyczasie mieć dobre stopnie, że nie mam czasu czuć się źle, ale jak jest już wieczór i jestem sama, to wszystko uderza. Często czuję, że jestem na granicy, ale co zrobić, jak tak na prawdę nie mam do kogo się skierować po pomoc? Na tą chwilę jestem na dobrej drodze do całkowitego przemęczenia organizmu, by tylko nie czuć się źle psychicznie.
Jeszcze ktoś mógłby zapytać, a co z rodziną?
Psychika to temat taboo. Moja matka wie o mojej historii z zaburzeniami odżywiania, wie o depresji, prawdopodobnie ma świadomość o samookaleczenia. Czy choćby próbowała mi jakoś pomóc? Skończyło się to na pustych obietnicach, a ja nie mam siły prosić znów o pomoc, żeby to zostało zapomniane, bądź olane po kilku dniach.
A co z przyjaciółmi? Ktoś musi coś widzieć?
Tak po szczerości, to wątpię bym miała jakichś prawdziwych przyjaciół na studiach. Są to znajomi, którzy znikną z mojego życia, jak tylko przestaniemy się widzieć przez dłuższy okres czasu. Nie znają mnie, więc nie umieliby rozpoznać jakby coś się działo, patrząc, że zawsze, gdy mnie widzą, ja jestem tą energiczną, zawsze uśmiechniętą osobą. Przez te ostatnie lata wprawiłam się w tej masce, bo przecież nikt nie lubi tej smutnej, odłączonej od reszty, nie rozmawiającej z nikim osoby.
Początkowo, miałam wylać tylko mój żal odnośnie aktualnego stanu ochrony zdrowia psychicznego w Polsce, a zwłaszcza na uczelniach, a tu takie coś powstało.
Nie zasługuję na to co mam. To o czym marzę jest nieosiągalne - na całe (nie moje szczęście). Nie nadaję się ani do pierwszego, ani do drugiego. Od wielu lat żyję z dnia na dzień, od zdarzenia do zdarzenia, unoszony na falach depresji, a od roku i tęsknoty, w oczekiwaniu, aż coś sprzątnie mnie z planszy. Życie nie ma smaku.
Dam wam przykład jak żałosny jestem. Mam żonę, piękną ale jakoś mało czułą więc przy mojej wysokiej wrażliwości w zasadzie mam wrażenie, że żyję z robotem. Moja tęsknotą za czułością osiągnęła taki poziom, że kiedy dziś dentystka robiąc mi kanałowe, dotykała przypadkiem delikatnie palcami moich ust, prawie się rozpłakałem a potem miałem ochotę, rozpędzić się autem i jebnąć w bok wiaduktu zamiast wracać do robota.
Bardzo kocham swojego chłopaka.
Jesteśmy razem od czasów nastoletnich, powoli dobiegamy 30. Mieszkamy razem od 5 lat. Tak nam się życie potoczyło, że pieniędzy nam nie brakowało. Od początku pofarciło nam się na rynku pracy. Ja wyrwałam się tym samym z biedy, nie jakiejś skrajnej, ale mój poziom życia wzrósł znacząco, on pochodził z dobrze sytuowanej rodziny, więc dla niego posiadanie pieniędzy było od zawsze czymś oczywistym. Było fajnie, może nie aż tak żebyśmy do pracy latali odrzutowcem i mieli własny jacht, ale co chcieliśmy, to sobie kupowaliśmy, wakacje kilka razy w roku, jedzenie w restauracjach 3-4x w tygodniu, drogie hobby, rasowy i bardzo drogi w utrzymaniu ze względu na wątpliwe zdrowie kot. I tak się to kręciło. Dobrze nam razem, nie tylko z powodu pieniędzy, M to fajny facet, uprzejmy, spokojny, bez nałogów, nie awanturujący się, skłonny do kompromisów, pracowity. I tak sobie ta sielanka trwała, aż w lutym tego roku M stracił pracę a kolejna, mimo że wciąż dobrze płatna, nie przynosiła już aż takich kokosów. Odczuliśmy obniżenie poziomu życia, ale nie było najgorzej, ja nadal zarabiałam sporo. Kilka miesięcy później firmie w której pracowałam powinęła się noga i ja również musiałam zmienić pracę - na mniej płatną. Uznaliśmy że spoko, damy radę, będziemy szaleć mniej. I szybko okazało się, że o ile ja to potrafię, tak mój M, ani trochę. Pierwszego miesiąca brakło do 10-go, trzeba było ratować się oszczędnościami. W kolejnych 2 miesiącach to samo. Sytuacja mocno odbijała się na psychicznym samopoczuciu M, któremu nigdy dotąd, w całym życiu, pieniędzy nie zabrakło, że z żalu nad nim, żeby jakoś to wyrównać i pozwolić mu dalej żyć życiem które mieliśmy wcześniej, obniżyłam swój własny poziom życia do absolutnego minimum. W pracy jem bułki z najtańszym pasztetem, piję wodę z kranu, nie kupuję nowych ubrań, kiedy pogoda pozwala dojeżdżam rowerem, zrezygnowałam z hobby, zamieniłam kosmetyki na tańsze odpowiedniki, zrezygnowałam z kosmetyczki i fryzjera. Dzięki temu możemy 2x w tygodniu zjeść na mieście, prawie jak dawniej, może uda nam się polecieć na fajne wakacje no i nadal stać nas na leczenie kota.
Jestem szczęśliwa że mój M znowu się uśmiecha. Ale też czasem czuję żal i złość, kiedy lekką ręką kupuje coca colę w żabce, w ogóle nie patrząc na wysokie marże tego konkretnego sklepu, a ja oszczędzam na tą jego coca colę na czym tylko mogę. No i martwię się jak długo tak damy radę, skoro zamiotłam problem pod dywan, zamiast zmusić M do dostosowania się do nowej sytuacji, która, być może, nigdy się już nie odmieni na tyle, żeby było jak rok temu.
Jestem z chłopakiem od ok. 2 lat, wkrótce mamy razem zamieszkać, a mnie coraz częściej nachodzą wątpliwości. Mam wrażenie, że jest innym człowiekiem niż ten, którego poznawałam.
Od początku naszej znajomości bardzo dużo opowiadał mi o swoich wyjazdach, a to był w Stanach, a to w Grecji, a to na rowerach przez Francję, na obozach w górach... Byłam pewna, że wreszcie spotkałam bratnią duszę, bo sama uwielbiam podróżować, poznawać nowe miejsca i kocham górskie wędrówki. Wreszcie znalazł się ktoś, kto ma podobne pasje!
Tymczasem przez cały ten czas kiedy się znamy byliśmy raz na tygodniowym wyjeździe i może 3 razy wyskoczyliśmy gdzieś w weekend. Zawsze gdy proponuję wycieczkę, słyszę wymówki: "nie mam pieniędzy, nie lubię prowadzić na długich trasach, mogłaś powiedzieć wcześniej bo teraz nie dostanę wolnego w pracy". Nieważne że proponuję wyjazd pociągiem, żeby nie musiał się męczyć za kierownicą (ja nie prowadzę), kasy też nie potrzeba nie wiadomo ile żeby zorganizować fajny wyjazd. Zaczęłam z większym wyprzedzeniem mówić, że np. za miesiąc długi weekend i miło by było gdzieś wyskoczyć. W odpowiedzi słyszę "no spoko, możemy jechać", po czym znów kończy się tak samo. Co nie przeszkadza mu nadal opowiadać z tęsknotą w głosie o tych wspaniałych wojażach po Polsce i Europie sprzed kilku lat... Zaczyna mnie to coraz bardziej wkurzać, bo kompletnie nie wiem w czym jest problem. Jakakolwiek próba rozmowy kończy się jego irytacją i stwierdzeniem, że ile można mi powtarzać, że nie ma kasy, nie ma wolnego albo coś tam jeszcze.
Podobnie zaczęło to wyglądać z wyjściami na miasto, do kina itp. Wyciągnąć go gdzieś to prawdziwe święto. Najchętniej wolny dzień spędzałby na kanapie przed telewizorem. Jakiś czas temu przynajmniej wychodziliśmy wspólnie na jedzenie, teraz też coraz częściej woli zamawiać do domu. Z jednej strony staram się go zrozumieć, bo ma nieregularny grafik w pracy, rzadko zdarza mu się mieć cały weekend wolny - zwykle ma wolną niedzielę i jeden dzień w tygodniu. Rozumiem, że bywa zmęczony i ten jeden dzień nie zawsze wystarcza na odpoczynek. No ale bez przesady, ja też pracuję na pełny etat, nieraz po pracy czy w weekend załatwiam jeszcze sporo innych spraw - i jakoś potrafię znaleźć chęci na pójście do muzeum, spacer po parku itp. Nie wymagam od niego spędzania w ten sposób czasu zawsze gdy się widzimy, ale chyba jedną czy dwie niedziele w miesiącu mógłby poświęcić? Szczerze mówiąc, przez ostatnie 2 czy 3 miesiące aż odechciewa mi się do niego jeździć kiedy wiem, że w perspektywie jest znowu cały dzień z netflixem...
Niby wszystko jest okej, mamy wspólne tematy do rozmowy, podobne poczucie humoru, na sprawy łóżkowe też nie mogę narzekać, ale ten temat nie daje mi spokoju. Coraz trudniej mi wyobrazić sobie zamieszkanie razem, bo domyślam się jak to będzie wyglądać.
Rodzenstwo podobno najbardziej poznaje się przy podziale majatku. Wiec jestem sobie ja i moja czworka rodzeństwa przyrodniego - dwaj bracia od strony taty oraz brat i siostra od strony mamy. Rodzice byli troche starsi kiedy sie urodzilem wiec z rodzenstwem kontaktu nie mialem nigdy - około 15 lat roznicy.
Zacznę historię od śmierci mamy. Mama święta nie była, zostawiła mnie i ojca niedługo po tym jak się urodziłem. Mama nie miała nic, więc powołani do spadku nawet nie pomyśleliśmy by się czegoś zrzekać. Okazało się, że miała malutką działeczkę ROD wartą około 5 tysiecy. Kilka tygodni pozniej dostałem pismo z banku, iz jako jeden ze spadkobierców jestem powolany do uregulowania kredytu po zmarlej w kwocie 35000zł. Zaczalem szperac co można z tym zrobic, no i nie bojąc się tego co może się wydarzyc ze wzgledu na dziedziczenie z dobrodziejstwem inwentarza, spodziewalem sie splaty w wysokosci tego co dostalem ze sprzedaży działki po mamie i tyle. Sporzadzilem wykaz inwentarza, wyslalem do wlasciwego sadu, poszedłem do banku, a bank powolujac się na przepisy, iż dopoki nie ma wykonanego dzialu spadku, odpowiedzialność jest solidarna, a w banku ma pojawic sie każdy ze spadkobiercow. Prawnik potwierdzil ze bank ma racje. Brat i siostra na moje prosby by zrobić dział spadku zablokowali moj numer, przestali odpowiadac, zaczeli mnie wyzywac, grozic mi. Oni zarejestrowali tylko to że jest dlug do splaty. Bank przybil mi w calosci to zobowiazanie, powolujac sie jw. i chcac nie chcac - musialem to wszystko splacic sam. Wystapilem do rodzenstwa o wyplate swiadczenia regresowego, zalozylem im sprawe, ktora wygralem i zostalo mi przysadzone 2/3 kwoty calego zobowiazania do zwrotu, ale ze oboje sa niewyplacalni - patola na zasilkach - ich dlug wobec mnie lezy na stercie innych dlugow wobec innych wierzycieli i nic nie da sie z nim zrobic.
Przechodzac do sprawy taty. Wychowywal mnie sam i wiele mu zawdzieczam. Robil wszystko zeby nie brakowalo mi niczego. Opiekowałem sie nim do ostatniego dnia. Tato nie był zamozny, po rozwodzie z matka moich braci kupil mieszkanie, które przepisał na mnie umową dożywocia. Bracia nie chcieli mieć z nim nic wspólnego, więc w ogóle się nie interesowali ani nim ani mną, ja byłem obcy. Do momentu śmierci i wyjścia na jaw, że tato przepisał mi mieszkanie umową dożywocia - nie wchodzi w zachowek, a także wydziedziczył ich w testamencie. Pomimo tego że nie mogą ugrać nic, bo po sytuacji z mamą, tato zrobił wszystko, żeby dwaj bracia, którzy mieli go całe życie gdzieś nie dostali nic, żebym ja nie był poszkodowany, to oni dalej próbują. Miałem już 3 sprawy w sądzie z ich wniosku, o zachowek (nienależny), o naklonienie ojca do niewlasciwego rozporzadzania majatkiem, o podstawienie notariusza! Wszystkie sprawy przegrali, ale ja po sadach 3 lata sie bujalem.
Kilka razy zdarzyło mi się usłyszeć od partnera, że szkoda mu pieniędzy na kwiaty dla mnie, bo zaraz zwiędną itp, a poza tym on przecież aż tyle nie zarabia żeby jeszcze na kwiaty wydawać (może to nie dokładnie jego słowa, ale taki był ogólny sens wypowiedzi). Ostatnio pochwalił się, że kupił sobie nową grę i pada do Play Station, które łącznie kosztowały ok. 500 zł.
Nawet nie wiecie, jak mi się zrobiło przykro gdy to usłyszałam...
Dwa lata temu moi rodzice się rozwiedli a mama związała się z moim wujkiem, czyli bratem taty. Wujek mieszkał z nami całe życie i był starym kawalerem, nigdy nawet nie miał dziewczyny. A ja się zastanawiam, czy przypadkiem wujek nie jest moim biologicznym ojcem.
Mama urodziła mnie dość późno, była już koło 40, a rodzeństwo mam o 15-20 lat starsze. Zawsze byłam bardzo blisko z wujkiem, praktycznie mnie wychował, bo rodzice chodzili do pracy, a wujek pracował na nocki, więc do południa się mną zajmował i dopiero jak rodzice wracali to szedł spać. Zawsze siadałam mu na kolanach przy stole, nosił mnie na barana, bawił się ze mną, odbierał za szkoły, uczył jeździć na rowerze. Robił wszystko, co powinien robić ojciec. Teraz zaczęłam przypominać sobie różne sytuacje z dzieciństwa, kłótnie rodziców, to że nawet nie spali w jednym pokoju, to że mój "tata" nigdy tak naprawdę nie poświęcał mi uwagi, nie interesował się mną, nigdy nie mieliśmy tak bliskiej relacji, jaką ma z moim starszym rodzeństwem. Może tata wiedział od początku, że nie jestem jego biologiczną córką? A wujek wiedział, że jestem jego dzieckiem i tak mnie traktował? Może te 17 lat temu, gdy się urodziłam, a mentalność była jeszcze inna, bali się, że taka informacja może wywołać jakiś ostracyzm społeczny i ludzie będą krzywo patrzeć na naszą rodzinę. Teraz się wiele zmieniło, a informacja, że mama zostawił tatę dla jego brata na nikim nie zrobiła wrażenia. Nawet rodzice rozstali się w zgodzie i wciąż normalnie ze sobą rozmawiają. Wciąż spotykamy się wszyscy razem u dziadków, rodziców taty i wujka, na przykład na święta czy imieniny. Tata i wujek normalnie ze sobą rozmawiają, żartują, piją razem piwo, różnica jest tylko taka, że teraz mama siedzi obok wujka, a nie obok taty. Dziadkowie też nie mają problemu z tą dziwną zamianą miejsc, a wręcz wydają się tym wcale nie zdziwieni. Wszyscy się zachowują jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie.
Ja przeprowadziłam się z mamą i wujkiem, tata mieszka sam, moje rodzeństwo odwiedza go często, ale ja bardzo rzadko. Nie umiemy ze sobą rozmawiać, nie mamy wspólnych tematów, panuje między nami sztywna atmosfera. Wciąż o wiele lepszy kontakt mam z wujkiem i zastanawiam się, czy nie zapytać go o to, czy to możliwe, że to on jest moim prawdziwym tatą. Bo wydaje mi się, że wszyscy w rodzinie o tym od dawna wiedzą poza mną.
Noszę zarost i nie przepadam za goleniem się. Zazwyczaj golę się dopiero, gdy wysuwając dolną szczękę do przodu jestem w stanie językiem wsadzić włos z wąsa do ust, a ustawiwszy szczęki w normalnej pozycji złapać go zębami i wyrwać. Jest to mniej więcej ten sam etap, gdzie komfort jedzenia spada ze względu na minimalnie zbyt długie wąsy, które zahaczają o górną wargę.
Jestem już dawno pełnoletnia, ale dalej jak piję sok pomidorowy to wyobrażam sobie, że jestem wampirem i piję "krew" swojej ofiary. Jakoś lepiej nawet smakuje...