Od wczesnych klas podstawówki unikałam jedzenia przy kimś. Nienawidziłam przerw, ponieważ wtedy wszyscy koledzy i koleżanki wyciągali z plecaków kanapki. Ja sama prawie nigdy nie przynosiłam do szkoły drugiego śniadania, a nawet jeśli rodzice mi je wepchnęli do bocznej kieszeni, nigdy nie próbowałam go zjeść. Męczyłam się okrutnie słysząc dźwięki żucia, przełykania, mlaskania, gryzienia, itp. Ale jakoś starałam się z tym żyć i udało mi się przetrwać pierwsze lata mojego obrzydzenia.
W gimnazjum nie było lepiej - ciągle towarzyszyło mi uczucie wstrętu do wszystkiego, co wiązało się z czynnością jedzenia u innych ludzi. Miałam wtedy już 13 lat i postanowiłam, że będę odpowiedzialna i zignoruję dyskomfort, jaki sprawiało mi przebywanie w towarzystwie osób jedzących. Poza tym, przecież nie chciałam uchodzić za nienormalną ani w oczach swoich, ani innych. Wcale nie było łatwo, ale znowu - dałam radę.
Po dostaniu się do szkoły średniej wszystko się uspokoiło. Na przerwach zajadałam się równo z koleżankami kanapkami i batonami ze szkolnego sklepiku. Niesmak zniknął, jak ręką odjął! Myślałam, że wszystko wróciło do normy i powoli zaczęłam zapominać o swoim obrzydzeniu z lat dziecięcych.
W tej chwili mam już 24 wiosny za sobą. Jakieś trzy lata temu zauważyłam, że mój brat jedząc zupę, stuka zębami o łyżkę. Doprowadza mnie to do szału! Następnie, do moich uszu dotarło, że ojciec nie zważa na fakt, że coś jest gorące, tylko ładuje sobie pełną porcję do ust, a następnie dopiero ją chłodzi obrzydliwie sapiąc. Moja mama z kolei, koszmarnie głośno gryzie. Słyszę jak chrupie ogórkiem zielonym (normalne, nie?) i pasztetem (to już dziwne, co?). Zawsze przerywam wtedy swój posiłek i biorę kilka głębokich wdechów, żeby się uspokoić. Jeśli to nie pomaga i dźwięki jedzenia wciąż nie dają mi spokoju, odchodzę od stołu i idę po szklankę wody lub wychodzę pod jakimkolwiek innym pretekstem.
Niedawno zdecydowałam się powiedzieć najbliższej rodzinie, że chyba mam jakiś problem ze sobą. Pośmialiśmy się i temat w domu zniknął. Ja jednak wpisałam w wyszukiwarce hasło "denerwują mnie dźwięki jedzenia". Bardziej z głupoty, niż licząc na to, że znajdę coś ciekawego. Przeżyłam wielkie zaskoczenie czytając w internecie historie ludzi, którzy borykają się z tym co ja. Opisy ich odczuć są bardzo zbliżone do tego, co czuję za każdym razem siadając z rodziną do wspólnego posiłku.
Mam narzeczonego. Planujemy niebawem ze sobą zamieszkać, a następnie pobrać się i stworzyć rodzinę. Chyba najwyższy czas przyznać mu się do tego, że cierpię na mizofonię...
Kiedyś mój chłopak zaczął wyliczać co mam w sobie zmienić, żebym mu w pełni odpowiadała. Że mam schudnąć, zmienić styl makijażu, zmienić styl ubierania, nawet znalazł dla mnie odpowiednią fryzurę, którą miałam sobie zrobić.
Wymagania dotyczyły też kwestii łóżkowych, ale to pominę.
Na koniec rzucił, że mam to sobie zapamiętać, bo on może mieć każdą i jeśli się nie zmienię, to żebym się nie zdziwiła, gdy odejdzie do innej.
Prawdę mówiąc to, co powiedział na koniec wkurzyło mnie bardziej niż cała ta litania życzeń. To, że ma takie wysokie mniemanie o sobie, a mnie daje do zrozumienia, że mam się cieszyć, że ze mną jest, bo nikt inny by mnie nie zechciał.
Chciałam wzbudzić w nim zazdrość. Chciałam, żeby zobaczył, że i mnie może ktoś pokochać taką, jaką jestem.
Odczekałam jakiś czas, po którym założyłam fejkowy mail i napisałam z niego na mój prawdziwy adres obszerne i romantyczne wyznanie miłosne od tajemniczego wielbiciela, po czym pokazałam je chłopakowi. Cel chyba osiągnęłam - rozjuszyło go to i zaczął być zazdrosny.
I to bardzo. Na tyle, że chciał hasła do wszelkich moich kont, a nawet groził detektywem. Poza tym każde spotkanie, nawet przypadkowe, z jakimś znajomym kończyło się przesłuchaniami, a czasem i wyzwiskami rzucanymi w moją stronę.
Nie, nie jesteśmy teraz szczęśliwym małżeństwem z kilkuletnim stażem i dwójką dzieci. Nie jesteśmy już razem. Wprawdzie to ja delikatnie oszukałam, ale nie żałuję tego. Otworzyło mi to oczy na to, jaki mój eks jest naprawdę. Mam nadzieję, że znajdzie się ktoś, kto pokocha mnie taką, jaką jestem.
Staramy się z narzeczonym od 3 lat o dziecko.
Czytaliśmy, że pozycja też jest znacząca, więc próbowaliśmy na wszystkie sposoby. Aż któregoś razu mój narzeczony powiedział żebyśmy próbowali do buzi, to zadziała. Zapytałam go czy on tak na serio, on mówi że tak, bo kiedyś koleżanka mu powiedziała że ona tak zaszła w ciążę.
Trochę mnie to zamurowało...
Bardzo kocham mojego narzeczonego, jednak fakt, iż razem pracujemy, w dodatku On mi podlega, trochę mnie uwiera.
Nie jestem fanką ostentacji, o czym On wiedział, zanim się ze mną związał, a przymusza mnie (mówiąc młodzieżowym slangiem-robiąc przypały) do niekoniecznie przeze mnie chcianych sytuacji, w których nie da się zamieść pod dywan tej relacji.
Wkurza mnie, że mój facet całemu światu musi ogłosić, że ja z nim. Ja, z kolei, należę do osób, które rozdzielają życie prywatne od zawodowego i naprawdę nie czują potrzeby, żeby absolutnie każdy pracownik wiedział, że mój Tomek to TEN Tomek.
Rozmawialiśmy o tym milion razy, każda taka rozmowa kończy się stwierdzeniem narzeczonego, że ja się go wstydzę (co jest bzdurą).
Suma summarum to facet musi potwierdzać sam przed sobą (I wszystkimi wkoło), że kogoś ma.
To historia o polonezie na zakończenie szkoły podstawowej, który mnie straumatyzował.
Marzyłam o tym dniu. Trochę dlatego, bo marzyłam o chłopaku. Nigdy go dotąd nie miałam, ale myślałam sobie, że chociaż w tym polonezie go będę mieć, chociaż na chwilę. Wyobrażałam sobie, jak to będziemy trzymać się za rękę i wspólnie dygać. Zastanawiałam się, kto mi się trafi. Może jakiemuś chłopakowi się jednak podobam, tylko jest równie nieśmiały co ja? Co ważne, szkoła miała klasy integracyjne, w których były osoby z różnymi diagnozami. W naszej klasie mieliśmy chłopca z zespołem Downa. Gromem z jasnego nieba była dla mnie propozycja nauczycielki, żebym to ja z nim zatańczyła. Wciągnęła w to nawet moją mamę. A bo jestem najlepszą uczennicą, bo to dobry przykład, bo kto inny z nim zatańczy...
Jak na dobrą uczennicę przystało, zatańczyłam. Każda próba była dla mnie małą traumą. Wzbudzał we mnie obrzydzenie. Brzydziłam się dotykać jego rękę, a jednak musiałam, bo jak nie ja, to kto? Zakończenie ceremoni było dla mnie ulgą. Już nigdy więcej nie będę musiała go dotykać i nigdy więcej nie będę musiała oglądać nauczycieli, którzy uważają, że dobrzy uczniowie w nagrodę muszą poświęcać się dla innych. To wydarzenie sprawiło, że wiedziałam, że jeśli kiedykolwiek zajdę w ciążę, to nie będę miała oporów przeprowadzić aborcję, jeśli dziecko miałoby mieć zespół Downa. A w późniejszym czasie przyłożyło się też do decyzji, aby po prostu nie mieć dzieci.
Kontrowersyjne, ale rozumiem. Inna rzecz, uderzyło mnie to, co napisałaś, że dobrzy uczniowie muszą poświęcać się dla innych- kurczę, coś w tym jest. Przykre.
Na początku wspomnę, że mój tata to typ raczej szczery i dosadny, jeśli mu coś nie pasuje to po prostu to mówi, a jeśli się podoba to komplementuje. Historia "zaręczyn" (jeśli tak to można nazwać) z moją mamą to potwierdza. Zrobił to bowiem w ten oto sposób: zszedł z suwnicy (oboje pracowali wtedy w hucie) stanął obok rzeczonej mamy i powiedział słowa: "od dzisiaj jesteśmy razem i spróbuj tylko zaprzeczyć". Ponieważ mama ostatecznie nie zaprzeczyła, to wyszłam z tego m.in. ja, ich piąte dziecko.
Ale, ale, historia, którą wam chcę opowiedzieć dzieje się jak miałam około 8-9 lat. Tata swojej przebojowości nie stracił i jakoś przy ogólnej rozmowie w niedzielny obiadek mówi do mnie tekstem, którego nie mogę pozbyć się z głowy do dziś. Wywiązała się mniej więcej taka oto rozmowa:
- Ty moja mała jesteś tylko efektem mojego sprawdzenia.
- Ale jakiego sprawdzenia tato?
- Czy nadal mogę być tatą...
Mam psa, ale nie o nim mowa. Jestem też mamą - mój syn ma mniej niż rok.
Ja wiem, że dzieci są słodkie i w ogóle. Ale szlag mnie trafia, jak obcy ludzie podchodzą i dotykają czy całują moje dziecko. Za każdym razem, jak zwracam na to uwagę, to jest obraza. Jaka to niedobra kobieta ze mnie. I tak:
1. Awantura na pół szpitala. Czekając w kolejce, zwróciłam uwagę jakiejś kobiecinie, żeby nie wkładała mojemu synowi palców do buzi, bo do cholery jesteśmy w szpitalu. Zostałam zjechana, że przecież ona ma czyste ręce i co ja sobie wyobrażam. Siedziałam na IP akurat.
2. W windzie: bo jaki on słodki i w ogóle - i oczywiście już głaskanie. Moja grzeczna prośba, aby tego nie robić - pani się obraziła, obróciła tyłkiem i chrumkała pod nosem.
3. Będąc w sklepie, miałam synka w chuście. Wiecie, kawał szmaty, w której jest dziecko, dość ciasno. Podchodzi kobita i zanim się obejrzałam, mojego malucha mizia bo buzi, a że młody był w chuście, to i mnie przy okazji mizia po cyckach. Nie no, ekstra sprawa.
4. Szczytem było, jak obca kobieta chciała dać buzi mojemu maluchowi - miał chyba ze 3 miesiące. Pech chciał, że akurat zjadł, miałam go na rękach "do odbicia", więc nie widziałam jego buzi. Poczułam tylko smród perfum i niestety mojemu synkowi ten smród też się nie spodobał. Zwymiotował kobicie prosto w dekolt. I zaczęło się: Ojezujaciwpierdzielęcozamatkagłupismarkaczjachciałamtylkobuzidać...
Dziecko to też człowiek, ciekawe, jak by się tak ktoś dorosły poczuł, jak ja bym podeszła i go tak głaskała po buzi, po brzuszku. A gu gu gu, jakie to słodkie.
Czy w twoim miejscu zamieszkania jest dużo kobiet niepełnosprawnych umysłowo albo umysłowo ociężałych? Często się zdarza że ktoś podchodzi do matki z dzieckiem w wózku i zadaję różne głupie pytania , nawet dziecku jak jest większe ale nie zdarzyło się żeby ktoś obcy dotykał cudze dziecko nie mówiąc już o całowaniu. Za to problem mają właściciele zwierząt - pieska ciągle ktoś chce pogłaskać albo co gorsze namawia do tego dziecko.
"”Pocałunkiem śmierci” nazywa się buziaka od osoby z opryszczką. Dla noworodków, których układ odpornościowy jeszcze nie jest w pełni sprawny, może to być śmiertelne zagrożenie. Znane są nawet przypadki zgonów dzieci, które zaraziły się opryszczką od dorosłych."
Oraz:
"Zakażenia wirusami opryszczki są szeroko rozpowszechnione. Badania serologiczne wskazują, że przeważająca większość dorosłych (90%) jest zakażona wirusem HSV-1, a u co dziesiątego dorosłego występuje zakażenie HSV-2. Jednak tylko około połowy zakażonych osób cierpi na nawroty opryszczki wargowej. Zakażenia są często bezobjawowe."
W świetle tych danych postuluję aby osoby próbujące całować obce niemowlaki prać po pyskach.
Jako że mieszkam na wsi od zawsze chodziłam do szkoły pieszo. Różne przygody działy się po drodze. Jak miałam ok. 10 lat, wracając ze szkoły, pewien nielubiany przeze mnie chłopak zaczął rzucać we mnie jabłkami z drzewa. Ja niewiele myśląc krzyknęłam do niego: "Spadnij z tego drzewa i sobie ręce połam głupolu!".
Następnego dnia okazało się, że faktycznie spadł. Złamał prawy obojczyk i lewy kciuk. Winą za wszystko obarczył mnie... Pół szkoły się mnie bało, a ja czułam się z tym fatalnie jeszcze długo.
Dawno temu, gdy jeszcze nie chodziłem do "zerówki", byłem dobrze rozwijającym się dzieckiem, nieco niesfornym, co normalne w tym wieku, ale zawsze uśmiechniętym. Wiecznie nosiła mnie energia i byłem zawsze ciekawy wszystkiego. Jedyny problem jaki miałem, to była moja wymowa "R". Mimo ćwiczeń z rodzicami i zajęć z niejednym logopedą nikt nie był w stanie "naprawić" mojej wymowy.
Aż trafił się ten jeden dzień, bodajże było to jeszcze lato. Siedziałem w brodziku na balkonie i nasłuchiwałem tego co się dzieje na zewnątrz, akurat w tym momencie dwójka nastolatków przechodziła niedaleko, gadali na różne tematy i nie szczędzili przy tym łaciny podwórkowej. Zafascynowany nowo poznanymi słowami pobiegłem do mamy.
- Mamo. A co to znaczy kurrrr*a mać?
- Synku... - zmieszana mama - jak ty pięknie "R" wymawiasz.
Po tej rozmowie byłem zagadywany tak aby zapomnieć i nie powtarzać nowo poznanego słowa, ale umiejętność wymawiania "R" już mi pozostała.
Ostatnio kupiłem sobie gaz pieprzowy. W nowej pracy wracam w nocy, chodzę po ciemnej okolicy, więc to tak dla bezpieczeństwa. Chciałem sprawdzić czy działa, jak go uruchomić. Wyszedłem na balkon, odpalam i nagle wiatr zawiał mi w oczy. Cały dzień wolny zmarnowałem w domu, bo nie mogłem dojść do siebie. Xd
Kupując też pieprzowy warto kupić i nosić chusteczki neutralizujące. Czy to na taką sytuację czy gdyby stało się to podczas "akcji".
No i polecam gazy w żelu. Mniej skuteczne na grupę, ale mniej podatne na wiatr