Zawsze byłam dobrą uczennicą. Same piątki, wyróżnienia, ratowanie honoru szkoły na przeróżnych jasełkach, bo ktoś zachorował i trzeba było nauczyć się tekstu w kilka godzin itd. Sytuacja, która opiszę, wydarzyła się w maju, czyli miesiąc przed skończeniem gimnazjum.
Pewnego dnia dostaliśmy w domu wiadomość, że szwagier mamy się powiesił. Od razu pojechaliśmy do ciotki z pomocą. Po całym pogrzebie wróciłam do szkoły, a że był to czas, w którym internet nie był wszędzie, a mieszkamy na kompletnym zadupiu, na lekcji języka niemieckiego zgłosiłam nieprzygotowanie. Następnego dnia pani od niemieckiego podczas dzwonka na lekcje coś do mnie powiedziała, a ja nie bardzo usłyszałam co. Po wejściu do klasy pani przy całej klasie zapytała mnie: „Co masz na swoje usprawiedliwienie? Całe twoje życie jest jednym wielkim kłamstwem…”. Po czym gdy się rozpłakałam, nazwała mnie księżniczką i upokarzała mnie tak do końca lekcji. Po dzwonku wybiegłam z płaczem do toalety, a ona zaraz za mną. Zapytała skąd ta histeria.
Wiecie jaki był powód? Podobno podczas tego dzwonka powiedziała, żebym podniosła jakiś papierek z podłogi. A tak właściwie, że zgłosiłam nieprzygotowanie… Musiałam jej przysiąc, że z nikim się nie kontaktowałam. Po czym powiedziała, że mnie przeprasza. Upokarzała mnie przy wszystkich przez 45 minut, a przeprosiła na osobności w damskim kiblu. Do końca szkoły miałam wywalone na ten przedmiot, z którego miałam przez całe życie same piątki.
Od tamtej chwili nie mogłam spać po nocach, bo bałam się, że sobie coś zrobię… Do dziś mnie to trochę prześladuje, choć wiele rzeczy przepracowałam… Mam 32 lata, a te słowa: „twoje życie to jedno wielkie kłamstwo” prześladują mnie do dziś. Jak można powiedzieć tak do dziecka?
Noszę zarost i nie przepadam za goleniem się. Zazwyczaj golę się, dopiero gdy wysuwając dolną szczękę do przodu, jestem w stanie językiem wsadzić włos z wąsa do ust, a ustawiwszy szczęki w normalnej pozycji, złapać go zębami i wyrwać. Jest to mniej więcej ten sam etap, gdzie komfort jedzenia spada ze względu na minimalnie zbyt długie wąsy, które zahaczają o górną wargę.
Kilka razy zdarzyło mi się usłyszeć od partnera, że szkoda mu pieniędzy na kwiaty dla mnie, bo zaraz zwiędną itp., a poza tym on przecież aż tyle nie zarabia, żeby jeszcze na kwiaty wydawać (może to nie dokładnie jego słowa, ale taki był ogólny sens wypowiedzi). Ostatnio pochwalił się, że kupił sobie nową grę i pada do PlayStation, które łącznie kosztowały ok. 500 zł.
Nawet nie wiecie, jak mi się zrobiło przykro, gdy to usłyszałam...
Kwiaty - 3 dni max tydzień stania w wazonie i radość dla partnerki przez 5 minut, a po wszystkim trafiają do kosza
Gra - kilka tygodni dobrej zabawy, odstresowania, a po wszystkim można odsprzedać grę z niewielką utratą wartości
Rodzeństwo podobno najbardziej poznaje się przy podziale majątku. Wiec jestem sobie ja i moja czwórka rodzeństwa przyrodniego – dwaj bracia od strony taty oraz brat i siostra od strony mamy. Rodzice byli trochę starsi, kiedy się urodziłem, więc z rodzeństwem kontaktu nie miałem nigdy – około 15 lat różnicy.
Zacznę historię od śmierci mamy. Mama święta nie była, zostawiła mnie i ojca niedługo po tym, jak się urodziłem. Mama nie miała nic, więc powołani do spadku nawet nie pomyśleliśmy, by się czegoś zrzekać. Okazało się, że miała malutką działeczkę ROD wartą około 5 tysięcy. Kilka tygodni później dostałem pismo z banku, iż jako jeden ze spadkobierców jestem powołany do uregulowania kredytu po zmarłej w kwocie 35 000 zł. Zacząłem szperać co można z tym zrobić, no i nie bojąc się tego, co może się wydarzyć, ze względu na dziedziczenie z dobrodziejstwem inwentarza, spodziewałem się spłaty w wysokości tego, co dostałem ze sprzedaży działki po mamie i tyle. Sporządziłem wykaz inwentarza, wysłałem do właściwego sądu, poszedłem do banku, a bank powołując się na przepisy, iż dopóki nie ma wykonanego działu spadku, odpowiedzialność jest solidarna, a w banku ma pojawić się każdy ze spadkobierców. Prawnik potwierdził, że bank ma rację. Brat i siostra na moje prośby, by zrobić dział spadku, zablokowali mój numer, przestali odpowiadać, zaczęli mnie wyzywać, grozić mi. Oni zarejestrowali tylko to, że jest dług do spłaty. Bank przybił mi w całości to zobowiązanie, powołując się jw. i chcąc nie chcąc, musiałem to wszystko spłacić sam. Wystąpiłem do rodzeństwa o wypłatę świadczenia regresowego, założyłem im sprawę, którą wygrałem i zostało mi przysądzone 2/3 kwoty całego zobowiązania do zwrotu, ale że oboje są niewypłacalni (patola na zasiłkach), ich dług wobec mnie leży na stercie innych długów wobec innych wierzycieli i nic nie da się z nim zrobić.
Przechodząc do sprawy taty. Wychowywał mnie sam i wiele mu zawdzięczam. Robił wszystko, żeby nie brakowało mi niczego. Opiekowałem się nim do ostatniego dnia. Tato nie był zamożny, po rozwodzie z matką moich braci kupił mieszkanie, które przepisał na mnie umową dożywocia. Bracia nie chcieli mieć z nim nic wspólnego, więc w ogóle się nie interesowali ani nim, ani mną – ja byłem obcy. Do momentu śmierci i wyjścia na jaw, że tato przepisał mi mieszkanie umową dożywocia (nie wchodzi w zachowek), a także wydziedziczył ich w testamencie. Pomimo tego, że nie mogą ugrać nic, bo po sytuacji z mamą tato zrobił wszystko, żeby dwaj bracia, którzy mieli go całe życie gdzieś, nie dostali nic, żebym ja nie był poszkodowany, to oni dalej próbują. Miałem już trzy sprawy w sądzie z ich wniosku o zachowek (nienależny), o nakłonienie ojca do niewłaściwego rozporządzania majątkiem i o podstawienie notariusza! Wszystkie sprawy przegrali, ale ja po sądach trzy lata się bujałem.
Gdzieś na początku roku zmarł brat babci. Jego dzieci pożarły się o spadek - a jest o co - dom ponad 300 m2, spora działka i to w miejscowości nadmorskiej ~~1 km od morza. Do tego kilka kg złota w kosztownościach, dzieła sztuki itd. Ciotki i wujkowie nasyłają na siebie swoich rzeczoznawców, którzy podają zupełnie inne wartości domu i działki. Do tego kosztowności ze złota zniknęły i oskarżają się wzajemnie kto je sobie przywłaszczył. Sprawa będzie się ciągnąć pewnie latami, a gdyby się dogadali podzielili uczciwie i sprzedali nieruchomości, to i tak każde z nich było by ustawione do końca życia.
Jestem z chłopakiem od ok. 2 lat, wkrótce mamy razem zamieszkać, a mnie coraz częściej nachodzą wątpliwości. Mam wrażenie, że jest innym człowiekiem niż ten, którego poznawałam.
Od początku naszej znajomości bardzo dużo opowiadał mi o swoich wyjazdach – a to był w Stanach, a to w Grecji, a to na rowerach przez Francję, na obozach w górach... Byłam pewna, że wreszcie spotkałam bratnią duszę, bo sama uwielbiam podróżować, poznawać nowe miejsca i kocham górskie wędrówki. Wreszcie znalazł się ktoś, kto ma podobne pasje! Tymczasem przez cały ten czas, kiedy się znamy, byliśmy raz na tygodniowym wyjeździe i może trzy razy wyskoczyliśmy gdzieś w weekend. Zawsze gdy proponuję wycieczkę, słyszę wymówki: „Nie mam pieniędzy, nie lubię prowadzić na długich trasach, mogłaś powiedzieć wcześniej, bo teraz nie dostanę wolnego w pracy”. Nieważne, że proponuję wyjazd pociągiem, żeby nie musiał się męczyć za kierownicą (ja nie prowadzę), kasy też nie potrzeba nie wiadomo ile, żeby zorganizować fajny wyjazd. Zaczęłam z większym wyprzedzeniem mówić, że np. za miesiąc długi weekend i miło by było gdzieś wyskoczyć. W odpowiedzi słyszę: „No spoko, możemy jechać”, po czym znów kończy się tak samo. Co nie przeszkadza mu nadal opowiadać z tęsknotą w głosie o tych wspaniałych wojażach po Polsce i Europie sprzed kilku lat... Zaczyna mnie to coraz bardziej wkurzać, bo kompletnie nie wiem, w czym jest problem. Jakakolwiek próba rozmowy kończy się jego irytacją i stwierdzeniem, że ile można mi powtarzać, że nie ma kasy, nie ma wolnego albo coś tam jeszcze.
Podobnie zaczęło to wyglądać z wyjściami na miasto, do kina itp. Wyciągnąć go gdzieś to prawdziwe święto. Najchętniej wolny dzień spędzałby na kanapie przed telewizorem. Jakiś czas temu przynajmniej wychodziliśmy wspólnie na jedzenie, teraz też coraz częściej woli zamawiać do domu. Z jednej strony staram się go zrozumieć, bo ma nieregularny grafik w pracy, rzadko zdarza mu się mieć cały weekend wolny – zwykle ma wolną niedzielę i jeden dzień w tygodniu. Rozumiem, że bywa zmęczony i ten jeden dzień nie zawsze wystarcza na odpoczynek. No ale bez przesady, ja też pracuję na pełny etat, nieraz po pracy czy w weekend załatwiam jeszcze sporo innych spraw i jakoś potrafię znaleźć chęci na pójście do muzeum, spacer po parku itp. Nie wymagam od niego spędzania w ten sposób czasu zawsze, gdy się widzimy, ale chyba jedną czy dwie niedziele w miesiącu mógłby poświęcić? Szczerze mówiąc, przez ostatnie dwa czy trzy miesiące aż odechciewa mi się do niego jeździć, kiedy wiem, że w perspektywie jest znowu cały dzień z Netflixem...
Niby wszystko jest okej, mamy wspólne tematy do rozmowy, podobne poczucie humoru, na sprawy łóżkowe też nie mogę narzekać, ale ten temat nie daje mi spokoju. Coraz trudniej mi wyobrazić sobie zamieszkanie razem, bo domyślam się, jak to będzie wyglądało.
Zanim ktokolwiek skomentuje: nie, nie musimy wszędzie jeździć razem i wszystkiego robić razem. Nie mam z tym problemu, że jak jemu się nie chce to wyjeżdżam sobie sama albo np. z siostrą. No ale chyba też nie chodzi o to, żebyśmy ZAWSZE spędzali wolny czas osobno, chyba nie na tym polega związek. Jeśli ja potrafię się do pewnego stopnia dostosować do kogoś i jeden weekend spędzić na kanapie oglądając seriale, to chyba druga strona w kolejny weekend mogłaby się trochę dostosować do mnie i ruszyć się gdzieś dalej niż do osiedlowego sklepu.
Różne mogą być powody takiego zachowania i żeby się dowiedzieć o co chodzi, musisz go po prostu zapytać. Bo może być tak, że te historie, które opowiada są zmyślone albo mocno podkoloryzowane.
Może być tak, że się po prostu zmienił. Kiedyś lubił podróżować i spędzać czas aktywynie, a teraz nie lubi, znudziło mu się to, ma inne potrzeby czy priorytety. Ja kiedyś lubiłam chodzić na imprezy i tańczyć, teraz już nie mam takich potrzeb. Wychodzę z raz na rok albo rzadziej. Bardziej wolę siedzące spotkania i domówki. Ludzie się po prostu zmieniają z wiekiem, z nabytymi doświadczeniami. Oczywiście nie wszyscy, jeden będzie całe życie podróżował, a drugi po kilku latach stwierdzi, że już mu wystarczy na całe życie.
Może też być tak, że jego wizja wyjazdów i podróży nie zgadza się z twoją wizją. Byliście raz i mu się zwyczajnie nie podobało.
Jedyną opcją jest szczera rozmowa. Bez złości, wbijania szpilek i czepialstwa. Zapytaj, co się w jego życiu zmieniło, że kiedyś lubił podróżować, a teraz nie chce. Ja to powtarzam za każdym razem tutaj - ludzie, rozmawiajcie ze sobą!
Bardzo kocham swojego chłopaka. Jesteśmy razem od czasów nastoletnich, powoli dobiegamy 30. Mieszkamy razem od 5 lat. Tak nam się życie potoczyło, że pieniędzy nam nie brakowało. Od początku pofarciło nam się na rynku pracy. Ja wyrwałam się tym samym z biedy, nie jakiejś skrajnej, ale mój poziom życia wzrósł znacząco, on pochodził z dobrze sytuowanej rodziny, więc dla niego posiadanie pieniędzy było od zawsze czymś oczywistym. Było fajnie, może nie aż tak, żebyśmy do pracy latali odrzutowcem i mieli własny jacht, ale co chcieliśmy, to sobie kupowaliśmy, wakacje kilka razy w roku, jedzenie w restauracjach 3-4 razy w tygodniu, drogie hobby, rasowy i bardzo drogi w utrzymaniu ze względu na wątpliwe zdrowie kot. I tak się to kręciło. Dobrze nam razem, nie tylko z powodu pieniędzy, M to fajny facet, uprzejmy, spokojny, bez nałogów, nie awanturujący się, skłonny do kompromisów, pracowity.
I tak sobie ta sielanka trwała, aż w lutym tego roku M stracił pracę, a kolejna, mimo że wciąż dobrze płatna, nie przynosiła już aż takich kokosów. Odczuliśmy obniżenie poziomu życia, ale nie było najgorzej, ja nadal zarabiałam sporo. Kilka miesięcy później firmie, w której pracowałam, powinęła się noga i ja również musiałam zmienić pracę – na mniej płatną. Uznaliśmy, że spoko, damy radę, będziemy szaleć mniej. I szybko okazało się, że o ile ja to potrafię, tak mój M ani trochę. Pierwszego miesiąca brakło do 10., trzeba było ratować się oszczędnościami. W kolejnych dwóch miesiącach to samo. Sytuacja mocno odbijała się na psychicznym samopoczuciu M, któremu nigdy dotąd, w całym życiu, pieniędzy nie zabrakło, że z żalu nad nim, żeby jakoś to wyrównać i pozwolić mu dalej żyć życiem, które mieliśmy wcześniej, obniżyłam swój własny poziom życia do absolutnego minimum. W pracy jem bułki z najtańszym pasztetem, piję wodę z kranu, nie kupuję nowych ubrań, kiedy pogoda pozwala dojeżdżam rowerem, zrezygnowałam z hobby, zamieniłam kosmetyki na tańsze odpowiedniki, zrezygnowałam z kosmetyczki i fryzjera. Dzięki temu możemy dwa razy w tygodniu zjeść na mieście, prawie jak dawniej, może uda nam się polecieć na fajne wakacje, no i nadal stać nas na leczenie kota.
Jestem szczęśliwa, że mój M znowu się uśmiecha. Ale też czasem czuję żal i złość, kiedy lekką ręką kupuje colę w żabce, w ogóle nie patrząc na wysokie marże tego konkretnego sklepu, a ja oszczędzam na tę jego colę na czym tylko mogę. No i martwię się, jak długo tak damy radę, skoro zamiotłam problem pod dywan, zamiast zmusić M do dostosowania się do nowej sytuacji, która, być może, nigdy się już nie odmieni na tyle, żeby było jak rok temu.
Znalazłaś sobie znakomitego partnera.
Gdy jest dobrze, to jest dobrze.
Gdy jest źle, to dla niego i tak jest dobrze, ale Twoim kosztem.
Ciekawe co by było, gdybyś straciła pracę albo zaszła w ciążę.
Ciekawe co by było, gdyby nie daj Boże przytrafił się komuś wypadek.
Ciekawe co by było, gdyby nastał jakiś inny kryzys, czarna godzina, wymagająca jakiejś oszczędności i krytycznego spojrzenia na budżet.
Twój partner jest krótkowzroczny, bezrefleksyjny i egoistyczny.
Powodzenia.
Dam wam przykład, jak żałosny jestem. Mam żonę, piękną, ale jakoś mało czułą, więc przy mojej wysokiej wrażliwości w zasadzie mam wrażenie, że żyję z robotem. Moja tęsknota za czułością osiągnęła taki poziom, że kiedy dziś dentystka robiąc mi kanałowe, dotykała przypadkiem delikatnie palcami moich ust, prawie się rozpłakałem, a potem miałem ochotę rozpędzić się autem i przywalić w bok wiaduktu, zamiast wracać do robota.
Chłopie nie jesteś żałosny tylko głupi. I tylko dlatego że tak wybierasz. Żona zanim stała się żoną była dziewczyną/ partnerką, teraz jest żoną a Ty w ogóle z nią nie rozmiawiasz. Jedyne co przytaczasz, to że jest piękna. No gratuluję. Może zrobisz coś... np.porozmawiasz albo się rozstaniesz?
A... musiałbyś coś zrobić a nie tylko wegetować.
Krótko, zwięźle i na temat.
Czy mam ataki paniki? Tak
Czy mam myśli, by skończyć ze sobą? Tak
Czy mam nawrót zaburzeń odżywiania? Tak
Czy się samookaleczam? Tak
Czy jestem ofiarą przemocy domowej? Tak
Czy jestem na prawdę samotna, mimo tego, że ludzie w okół mnie myślą, że mam od groma przyjaciół, bo wszędzie się angażuję? Tak
Czy powinnam się skierować po pomóc? Oczywiście!
I tu jest problem. Nie stać mnie, by iść na prywatne, na NFZ jest jeszcze większa loteria jeśli chodzi o psychologów i psychiatrów, że strach się tam kierować. Co z psychologiem na uczelni? Są dyżury, ale na kampusie najbardziej oddalonym od wszystkich innych i trwają one 3 godziny raz w tygodniu, gdzie ilość studentów jest na spokojnie czterocyfrową liczbą.
Witamy w życiu przeciętnego studenta w Polsce!
A co można zrobić, by jakoś przetrwać? Ja aktualnie działam wszędzie, gdzie mogę (wolontariat, samorząd, parlament, chór), starając się w międzyczasie mieć dobre stopnie, że nie mam czasu czuć się źle, ale jak jest już wieczór i jestem sama, to wszystko uderza. Często czuję, że jestem na granicy, ale co zrobić, jak tak na prawdę nie mam do kogo się skierować po pomoc? Na tą chwilę jestem na dobrej drodze do całkowitego przemęczenia organizmu, by tylko nie czuć się źle psychicznie.
Jeszcze ktoś mógłby zapytać, a co z rodziną?
Psychika to temat taboo. Moja matka wie o mojej historii z zaburzeniami odżywiania, wie o depresji, prawdopodobnie ma świadomość o samookaleczenia. Czy choćby próbowała mi jakoś pomóc? Skończyło się to na pustych obietnicach, a ja nie mam siły prosić znów o pomoc, żeby to zostało zapomniane, bądź olane po kilku dniach.
A co z przyjaciółmi? Ktoś musi coś widzieć?
Tak po szczerości, to wątpię bym miała jakichś prawdziwych przyjaciół na studiach. Są to znajomi, którzy znikną z mojego życia, jak tylko przestaniemy się widzieć przez dłuższy okres czasu. Nie znają mnie, więc nie umieliby rozpoznać jakby coś się działo, patrząc, że zawsze, gdy mnie widzą, ja jestem tą energiczną, zawsze uśmiechniętą osobą. Przez te ostatnie lata wprawiłam się w tej masce, bo przecież nikt nie lubi tej smutnej, odłączonej od reszty, nie rozmawiającej z nikim osoby.
Początkowo, miałam wylać tylko mój żal odnośnie aktualnego stanu ochrony zdrowia psychicznego w Polsce, a zwłaszcza na uczelniach, a tu takie coś powstało.
A nie lepiej spróbować realnie dostać się na ten dyżur do psychologa uczelni i na NFZ i w ogóle spróbować porozmawiać o swoich problemach? Zawsze można spróbować przenieść się do kogoś innego, w najgorszym razie zrezygnować. Ale spróbować to dać szansę poprawić sytuację. Ty narzekasz na sytuację (co jest zrozumiałe) i jednocześnie nie próbujesz jej zmienić, bo nawet nie próbowałaś terapii na NFZ, bo od razu piszesz, że to źle bo nie wiadomo na kogo się trafi. To jak z tym dowcipem: Nowak chodzi i prosi codziennie Boga "Boże, Boże daj mi wygrać w lotto milion!". Po 2 miesiącach Bóg wkurzony mówi do Nowaka "Nowak, daj mi w końcu szansę i kup ten los w lotto!". Kup ten los i spróbuj tego dyżuru na uczelni, może akurat nie będzie tyle ludzi i spróbuj się zapisać na terapię na NFZ. Może trafisz fajnie. Co Ci szkodzi?
Od zawsze denerwowały mnie dźwięki. Na początku były to tylko odgłosy mlaskania, przełykania itp. Z czasem zaczęły mnie irytować wszystkie dźwięki. Były takie momenty, gdy miałam ochotę rozpłakać się przez to, że coś słyszałam. Dusiłam to w sobie i próbowałam ignorować.
Dwa lata temu miałam wypadek samochodowy. Jechałam wtedy z moim bratem, który prowadził. Auto uderzyło w nas od strony pasażera, czyli mnie. Brat na szczęście złamał tylko nogę i nie ma z nią teraz najmniejszych problemów. Ja złamałam rękę, miałam lekki wstrząs mózgu i prawie całkiem straciłam słuch. Ze wszystkiego wyszłam, ale słuchu już nie odzyskam.
Noszę aparaty słuchowe, ale gdy je ściągnę, nic nie słyszę. Wszyscy uważają to za tragedię w moim życiu, ale ja się z tego cieszę. Nauczyłam się języka migowego (stwierdziłam, że może się kiedyś przydać), więc gdy dźwięki wyjątkowo mocno mnie denerwują albo po prostu mam taką ochotę, nie zakładam aparatów.
Niby życiowa tragedia, a dla mnie wybawienie. :)
Wiele słyszy się o romansach w korporacjach i muszę powiedzieć, że w sumie jest to prawda. Od 4 lat pracuję w takim środowisku. O ile sytuacja, w której singiel spotyka się z singielką jest OK, to wielokrotne zdarzają się się sytuacje, gdzie napaleni faceci lub kobiety podbijają do sparowanych już osób lub wytwarzają się romanse między ludźmi w związkach. No, ale jak świat jest stary, takie sytuacje się zdarzają. I mnie spotkały niejednokrotnie nagabywania „kolegów” z biura, żebym wybrała się z nimi na randkę albo wyskoczyła na „godzinkę czy dwie” do hotelu – tłumaczenia, że mam chłopaka niewiele dawały.
W ostatniej firmie pracuję już ponad 2 lata. Jedną z moich najlepszych koleżanek z pracy była pewna Gosia. Biuściasta szatynka o raczej przeciętnej urodzie, mężatka z 7-letnim stażem i dwójką dzieci. Niekoniecznie błyskotliwa, ale za to bardzo miła i ciepła dziewczyna, która często raczyła nas domowymi wypiekami. Gosia łatwo nawiązywała znajomości, dlatego też kiedy około 1,5 roku temu pojawił się w naszej firmie Szymon, nowy manager pewnego działu, szybko nawiązała z nim kontakt. Szymon to taki typowy przystojniak w garniturze slim fit. Wiele dziewczyn zwracało na niego uwagę, zwłaszcza te młode, ale jego to nie ruszało. Wybadał sytuację i po jakichś trzech miesiącach zaczął przystawiać się do Gosi. Ona oczywiście na początku go odpychała, bo ma męża, dzieci i w ogóle nie w głowie jej romanse, ale nie dało się ukryć, że kiedy piękny Szymon stawał przy niej i prawił komplementy, nóżki jej miękły, a na buzi pojawiał się rumieniec. Dziewczyna coraz częściej krytykowała swojego nudnego i mało pomocnego męża, który po paru latach małżeństwa wyhodował brzuch piwny. Nim się obejrzeliśmy, Gosia ukradkiem spotykała się w copyroomie ze swoim Szymonem i znikała gdzieś na przyjęciach firmowych.
Parę miesięcy później poszła na długie zwolnienie lekarskie. Jak się okazało, jest w ciąży. Odwiedziłam ją parę razy, pytałam, czy czegoś jej nie trzeba. Dziewczyna siedziała w domu załamana. Ojcem dziecka jest oczywiście Szymon, jej mąż o niczym nie wie (i nigdy się nie dowie).
Na początku Gosia chciała rzucić rodzinę dla Szymona i zacząć z nim nowe lepsze życie. Jednak podczas ich ostatniego spotkania dowiedziała się, że plany Szymona są inne. Otóż facet wymyślił sobie, że najpewniej nigdy nie założy normalnej rodziny, chce jednak posiadać dzieci, bo przecież ma zajebiste geny, więc jak to zrobić? Otóż w prawie każdej firmie w jakiej pracował znajdował sobie właśnie taką Gosię – przeciętną, ciepłą dziewczynę, przykładną mężatkę i dobrą matkę, romansował z nią, zapładniał, a potem zostawiał. Wybierał je tak, żeby mieć pewność, że kobieta nie zostawi męża, a dziecko będzie się wychowywało w porządnej rodzinie. Szymon takich dzieci ma już troje.
Taka oto historia nowego typu romansu korporacyjnego a'la zakładanie filii.
I co? Mam współczuć Gosi? A może mam piętnować Szymona?
Jedyna osoba, która zasługuje na uwagę z tego wyznania, to mąż, który będzie wychowywał nie swoje dziecko, ale też jedynie do momentu, w którym by się go o tym poinformowało. Gdyby tylko był ktoś z poczuciem honoru w tej korporacji, kto mógłby to zrobić...