Mamy z małżonką dwójkę małych dzieci. Oczywiście to była całkowicie nasza decyzja, ale w tle było przeświadczenie, że dzieciaki w podobnym wieku, jak tylko troszkę podrosną, będą się bawić ze sobą i nabiorą samodzielności.
Nic bardziej mylnego.
Starsze ma objawy spektrum autyzmu i nie nadaje się do większości zabaw lub aktywności charakterystycznych dla dzieciaków. Codzienność stała się dla nas wymagająca, miejscami koszmarna, niedająca chwili na odpoczynek, jednak z pomocą opiekunki oraz najbliższej rodziny jakoś ogarniamy...
Gdzie tu miejsce na wyznanie?
Ano w tym, że razem z małżonką przeglądamy się w naszym synu jak w lustrze. Widzimy, co nas denerwuje i przypominamy sobie, jakie były nasze problemy w dzieciństwie, jak reagowaliśmy na otoczenie, jak się bawiliśmy... Ja wróciłem do swoich traumatycznych wspomnień – przemocy domowej, poniżania, absolutnej separacji rówieśniczej i towarzyskiej... Po zgłębieniu tematu autyzmu byliśmy w szoku – to historia o nas! Za jakiś czas mamy umówione wizyty u psychiatrów na diagnozę autyzmu w dorosłości :)
Myślicie, że to nas przytłacza? Wręcz przeciwnie!
Autyzm może być nareszcie odpowiedzią kluczem na wieczną odmienność. Inną wrażliwość, inne potrzeby, branie na serio słów wypowiadanych do nas na odczepkę, niechęć do zwracania się do innych o pomoc, brak umiejętności interpersonalnych (a przynajmniej wewnętrzna niezgoda, że większość ludzi funkcjonuje inaczej od nas), specyficzne i hermetyczne hobby, i wiele innych...
Na półmetku życia czujemy się, jakby ktoś nam zrzucił ogromny kamień z serca i wyleczył poczucie winy, że nie dorastamy do wymagań rodzinnych, sąsiedzkich, towarzyskich, a większość energii zużywamy na udawanie, że jesteśmy jak inni.
Poznałem pewną dziewczynę. Zakochałem się bez pamięci w niej i w jej córeczce. Żyło nam się dobrze, ja pracowałem, a ona studiowała i zajmowała się domem. Zawsze starałem się, aby niczego im nie brakowało.
Pewnego dnia, gdy moja ukochana wracała z uczelni, została potrącona przez samochód. Na szczęście nic się nie stało, ale musiała pobyć trochę w szpitalu. W tym czasie zajmowałem się naszą córką, pracowałem i codziennie odwiedzałem ją w szpitalu. Wydobrzała, wróciła do pełni sił.
Gdy skończyła studia, pewnego dnia, gdy byłem w pracy, spakowała siebie i córkę i bez słowa wyjaśnienia wyjechała. Jak się później dowiedziałem – za granicę.
Jest mi ciężko, bo byłem bardzo zaangażowany w ten związek. Najbardziej przykro mi z powodu córki. Nie jestem jej biologicznym ojcem ani nie byłem w formalnym związku z jej matką, przez co nie mogę sobie rościć do niej żadnych praw i boję się, że już nigdy więcej jej nie zobaczę.
Przed moim blokiem parkuje wypasiony Jaguar. To ogromny samochód, a koleś często tak staje, że ani go obejść, ani przeskoczyć. Ostatnio w ramach kary zostawiłem mu za wycieraczką kartkę: „Przepraszam za wgniecenie”.
Żałujcie, że nie widzieliście, jak koleś chodził dookoła i to auto oglądał... :D
Jestem podminowana, bo właśnie wyszła ode mnie sąsiadka z 1,5-roczną córeczką po kawie, a ja zostałam z syfem w całym prawie domu. I to niejedyna koleżanka, którą bardzo lubię, ale po której wyjściu mam dość kawkowania na kilka dni. I to nie żebym nie zwracała uwagi i nie mówiła im o tym – ale do nich to jak grochem o ścianę, nie obrażają się, ale po prostu nie dociera, bo jak mam dziecku nie pozwolić, kiedy ono chce??? A potem mówią: jak ty to robisz, że masz zawsze czysto, u ciebie nie widać, żebyś miała dzieci, a u nas syf i codzienne wycieranie podłóg, ufajdane zabawki i wszystko na wysokości maluchów, i mamy dość, kiedy one z tego wyrosną etc. Ja mimo tego że moje dzieci też kiedyś były małe i też lubiły jeść wszelkiego rodzaju chrupaczki, nigdy nie miałam tyle sprzątania po całym dniu, co po ich 2-godzinnej wizycie. Tak samo idąc gdzieś z dziećmi, nie zostawiałam takiego bajzlu.
Od początku uczyłam moje dzieci, że je się w jednym miejscu, a nie łazi z żarciem, i tego, że po zjedzeniu wyciera się rączki i buzię. Na początku trzeba je było co chwilę sadzać z powrotem na krzesło, aż się przyzwyczaiły, a to szło szybko. Po jedzeniu same rączki i buzię do umycia nastawiały.
Wszędzie okruchy, które klejąc się do ich skarpetek, przenoszone są po całym domu po podłodze, włącznie z fotelami itp., a ślady rąk upaćkanych rozmokniętym jedzeniem na wszystkich zabawkach i sprzętach.
Ja miałam bliźnięta, pracowałam dorywczo w domu, gotowałam, kawkowałam i funkcjonowałam normalnie. Przecież można sobie tyle pracy zaoszczędzić, ucząc dzieci tego prostego nawyku siedzenia w jednym miejscu podczas jedzenia i mycia się zaraz po tym. Proste jak drut, a do niektórych nie dociera.
Mam 37 lat, niedawno po rozwodzie. Jestem ojcem dwójki dzieci: 8- i 6-letnich. Z byłą żoną obydwoje daliśmy ciała w małżeństwie. Winą i majątkiem wspólnym podzieliliśmy się po połowie, więc można powiedzieć, że ten temat przeszedł zgodnie z oczekiwaniami obojga. Z dziećmi utrzymuję stały kontakt, widujemy się prawie codziennie. W tej kwestii wydaje się, że jest OK.
Niedawno poznałem piękną i mądrą kobietę, niewiele młodszą ode mnie, która zdaje się rozumieć mnie w 100%. Każde z nas ma własne cele, które chce osiągnąć w życiu zawodowym i prywatnym. Każde z nas ma własne hobby i nie ma problemu z tym, że kilka razy w tygodniu musimy pobyć osobno, aby się wyciszyć lub nakręcić, w zależności od tego, co kto robi. Problem polega na tym, że ona chce mieć dziecko, a ja nie. Na jej propozycję rozpoczęliśmy starania (kilka razy w tygodniu, jak tylko któreś z nas najdzie ochota lub jest owulacja). Każda pozycja jest dobra i każde miejsce – tego brakowało mi w poprzednim związku, więc teraz jest mega pozytywnie. Problem w tym, że jestem po wazektomii (o czym ona nie wie, oczywiście) i obawiam się momentu, kiedy będzie chciała pójść na badania.
Pracuję w korpo i dotychczas było fajnie, takie zwyczajne kejpijaje w excelu, ale wszyscy robili swoje, zespół się rozwijał, pozyskiwaliśmy nowych klientów, można powiedzieć, że sielanka. Każdy miał misję i to działało.
Jakiś czas temu korpo zarządziło reorganizację, złączyli kilka stanowisk w jedno tak, że np. dotychczasowy programista nagle musiał się stać architektem itp., dodali nowe szczebelki w strukturze firmy i tego typu rzeczy. Firma wymyśliła, że managera zrobi dyrektorem, a na jego miejsce potrzeba czterech nowych managerów. I tak, zamiast awansować obecnych liderów, którzy znali się na robocie jak mało kto, machina korpo ruszyła i rozpoczęły się rekrutacje. Koniec końców, trzy z czterech stanowisk objęły kobiety, ale to żaden problem, rozmowy kwalifikacyjne przecież się odbyły.
Na ostatniej imprezie firmowej dyro trochę popił i wygadał się, że dostał „sugestię” z góry, że minimum 50% managerów w zespole ma być płci pięknej. Żeby był poklask na konferencjach „Łimen in AjTi” i ładnie w reklamach to wygląda, że firma taka „woke”.
Niestety na stanowiska „robotniczych” takiej sugestii nie było (korpo z fabryką na miejscu).
W praktyce wygląda to tak, że liderzy zespołów, którzy aplikowali na stanowiska managerskie i nie dostali ich, zaczęli się zwalniać. Straciliśmy czterech wymiataczy, którzy praktycznie byli filarem tego działu. A żeby było kim rządzić, to nowe managerki zaczęły zatrudniać na stanowiska liderskie swoje koleżanki. Do tego połowę swoich obowiązków delegują na innych.
I tak oto z dobrze prosperującego działu IT nagle zaczęliśmy tracić klientów, jesteśmy w tyle z technologią, każdy projekt ma minimum 50% opóźnienia i niedoszacowanie kosztów idące w miliony, a biedny dyrektor nadal zachodzi w głowę, co poszło nie tak.
Nie, to nie jest prowokacja. To się dzieje w rzeczywistości, tylko o tym się nie mówi.
A jak się mówi, to oczywiście problemem na pewno nie jest kumoterstwo, brak kompetencji czy zatrudnianie kobiet na stanowiska managerskie na siłę :)
W wieku około 6 lat zacząłem bardzo rozpaczać nad śmiercią Jezusa. Myślałem, jak by to było dobrze, gdyby nie został ukrzyżowany.
Spytacie pewnie, jaki był tego powód. Było mi żal, że on umarł? Byłem mocno wierzącym chrześcijaninem?
Nie. Otóż pomyślałem, że gdyby nie umarł, to nie musiałbym już nigdy więcej chodzić do kościoła.
Trzy lata temu po raz pierwszy zostałam matką. O dziecko staraliśmy się z mężem przez rok. Dziecko urodziło się zdrowe i śliczne i raczej bezproblemowe. Jadło i spało. Gdy urodziłam je przez nagłe cc, wydawało mi się ono obojętne i nie miałam do niego żadnych uczuć, miałam lekkiego baby bluesa… Ustąpiło trochę, jak wróciłam do domu. Jednak przez długi czas nie mogłam sobie z tym dziwnym uczuciem poradzić. To mnie trochę przytłoczyło.
Na początku tego roku urodziłam drugie dziecko. W ciążę zaszłam tak o, bez większego planowania. Z drugim dzieckiem było całkiem inaczej. Popłakałam się ze szczęścia, gdy się urodziło i od początku kochałam ponad życie.
Mam ogromne wyrzuty sumienia. Dlaczego nie było tak z pierwszym dzieckiem? Czuję, że jestem okropną matką, bo nie kochałam od samego początku swojego dziecka, o które się zresztą tak bardzo staraliśmy…
Nie potrafię w pełni uwierzyć w siebie po mobbingu, który spotkał mnie w pracy.
We wcześniejszych firmach byli ze mnie dość zadowoleni. Niestety w ostatniej tak nie było i w końcu sama odeszłam. Zatrudnił mnie szef, który był ze mnie zadowolony – do momentu, kiedy do firmy nie wróciła kobieta, która była moją bezpośrednią przełożoną, a jednocześnie dobrą znajomą szefa.
Od początku mnie nie lubiła. Nie liczyło się, ile rzeczy zrobiłam dobrze. Najmniejszy błąd był wyolbrzymiany i przekazywany szefowi. Jednak nie czepiała się tylko pracy, a mojego stylu bycia, tego, że odżywiam się tak, a nie inaczej, bo jem za dużo sałatek, a za mało mięsa, więc pewnie mam zaburzenia odżywiania (takie plotki rozpuściła w firmie, choć BMI mam w normie, nikt nie zwraca mi uwagi, żebym była zbyt chuda, ona za to ma widoczną nadwagę). Że nie patrzę jej w oczy – na co również jako jedyna osoba w moim życiu zwróciła mi uwagę, więc ciekawe.
Zaczęła kłamać szefowi w żywe oczy, o jakieś co prawda głupoty, ale że to ja, a nie ona coś zrobiła, nie dopilnowała. W końcu stwierdziłam, że odchodzę, ale nawet wtedy, kiedy byłam już na wypowiedzeniu, nadal miała do mnie przytyki, a kiedy o cokolwiek zapytałam, to przewracała oczami.
Teraz mam nową pracę, ale nadal w siebie nie wierzę... Ciągle obawiam się, że sytuacja się powtórzy. Choć podejrzewam, że chciała mnie wyeliminować, bo nie spodobało jej się, że początkowo szef mnie lubił, to jednak mimo wszystko siedzi w podświadomości, że może miała rację.
Kocham mojego syna, ale...
Rodzice naciskali, mąż naciskał, ja się też starzeję (co mi ktoś wytknął), no i zgodziłam się. Odstawię antykoncepcję.
Ciąża okazała się istnym piekłem. Płacz, napady szału, samookaleczenie. Oczywiście poszłam do psychiatry. Coś tam dał, ale niewiele. A ja zasłaniałam lustra w domu i miałam myśli samobójcze codziennie. A do tego dochodziły przecież problemy czysto fizyczne – ból, wymioty, takie tam. Czekałam na poród, żeby tylko to już był koniec. W końcu urodziłam. Bolało bardzo, ale i tak dla mnie było w porządku, przynajmniej psychicznie dobrze się czułam.
No i pojawił się on. Początkowo było dobrze, ale teraz... Mam taki kryzys w małżeństwie, że nie potrafię sobie poradzić. Nie karmię piersią, więc piję (czasem), łykam tabletki na uspokojenie (codziennie) oraz antydepresanty i staram się po prostu nie rozsypać. Oboje z mężem żałujemy tej decyzji. Nigdy więcej.
Tak to jest, jak wszyscy są ważniejsi niż ty. Zmieniłam się, ale cóż. Jest już za późno.
Dodaj anonimowe wyznanie