Na szczęście anonimowe wyznania, więc mogę to napisać.
Jestem facetem pod trzydziestkę i jeszcze nie byłem w związku tak na serio. Nie uprawiałem jeszcze seksu. Mam swoje upodobania (np. chciałbym być „duszony udami” przez kobietę). Jednak moja wiedza o seksie to czysta teoria. Wszelkie „związki” z dziewczynami były bardziej przyjaźniami i nic z tego nie wychodziło. Trochę jestem nieśmiały, chociaż nie mam problemu z rozmową z kobietami. Często nawet długo gadam z nimi, ale ostatecznie nic z tego nie wychodzi. Inni moi rówieśnicy, a nawet młodsi z mojego otoczenia, się pożenili. Niektórzy mają dzieci. A ja jestem prawie 30-letnim prawiczkiem.
Tydzień temu zerwałem dokumentnie kontakt z osobą, która sterowała moim życiem przez bez mała 40 lat. Nie czuję nic. Ale po kolei.
Gdy miałem 6 lat, zmarła moja biologiczna mama. Nie wiedziałem wtedy, że mój tata już wcześniej zaglądał do kieliszka. Mama zmarła na raka, to nie miało związku, jednak potem ojciec się kompletnie posypał i rozpił. Mną opiekowała się babcia – nadopiekuńcza dla mnie i rządząca całą rodziną (Niemka z pochodzenia).
Gdy miałem 9 lat, w domu pojawiła się obok ojca nowa pani – najpierw kazała do siebie mówić „ciocia”, a potem bardzo szybko „mama”. Pamiętam zdjęcie szczęśliwego chłopca na ślubie taty i nowej mamy. Chyba ostatnie chwile mojego szczęścia.
Niecały rok później w domu pojawiło się malutkie dziecko – moja przyrodnia siostra. Ja zostałem – w ustach macochy – zdegradowany do „debila, tumana, chu.a pierdo..nego” i innych słów, które jako 11-latek poznawałem bardzo szybko. Uczyłem się szkoły przeżycia.
Ojciec pił coraz więcej, coraz częściej były to płyny niegodne określenia alkoholu spożywczego. Macocha z pomocą sobie tylko znanych kumpli ściągała starego z trawników miejskich, choć często wraz z nim przywlekała do domu dość szemraną klientelę kumpli od denaturatu.
Poza jedynym przyjacielem z podstawówki, od liceum nie zapraszałem nikogo do domu – nigdy nie można było mieć gwarancji, co kolega/koleżanka zastanie. Jedyną oazą był mój pokój, 10 m², w którym jednak nigdy nie doprosiłem się zamka od drzwi.
10 lat młodsza ode mnie przyrodnia siostra po przedszkolu przebywała głównie w domu przyrodnich dziadków – ludzi o złotym sercu, którzy jednak nie chcieli znać prawdy o tym, co ich córka, czyli moja macocha, robi ze mną. W ten sposób macocha miała mnie codziennie na kilka godzin.
W domu na futrynie drzwi do kuchni wisiały dwa paski. Zaczynało się zwykle od wyzwisk – za cokolwiek, bez powodu też. Potem policzkowanie. Potem: „Przynieś pas i spuść majtki, przełóż się”. Codziennie. Skończyło się to dopiero tuż przed moją maturą. Do tego, jak już miałem te 15-16 lat, doszło molestowanie – macocha w sumie jest ode mnie tylko 19 lat starsza.
Nigdy nie chciałem wracać do domu – trzy ucieczki z domu, straszenie wychowawców na obozie próbą samobójczą... to był tylko wierzchołek mojej góry lodowej. Nikt nigdy mi nie pomógł, aby dotrzeć do podstaw.
A jednak w tym wszystkim byłem chyba genialny. W liceum co rusz wygrywałem olimpiady, potem osiągnąłem sukces zawodowy, dochodząc obecnie do kierowniczego stanowiska. Zawodowo jestem spełniony. Ale nie umiałem w ludzi i wciąż nie umiem. Posypało się moje małżeństwo, nie mam koło siebie nikogo. Przyjaciółmi są dla mnie ... książki.
Zablokowałem moją macochę w telefonie i social mediach. Już nigdy mnie nie usłyszy, nie spotkamy się. Czasem trzeba kogoś zrzucić do przepaści. Zero wyrzutów sumienia.
Kocham moje klapki basenowe. Dzisiaj pokazywałem żonie, że po 15 latach nadal są w świetnym stanie, zużyte jak bieżnik w żuku, ale wygodne jak mercedes! Okazało się, że to dwa różne rozmiary, 44 i 43, a dopiero potem zdałem sobie sprawę, że ja mam lewą stopę w rozmiarze 44, a drugą ewidentnie krótszą o jeden rozmiar... Czysty przypadek sprawił, że kupiłem takie klapki akurat idealnie pasujące do moich stóp – dlatego mi z nimi tak dobrze. Zonk.
Jestem facetem z recyclingu. Kilka lat temu zakończyło się moje długoletnie małżeństwo i nie widzę żadnego sensu w budowaniu kolejnej relacji. Mam syna, z którym mam świetne relacje. Cały czas rozwijam się zawodowo. Mam czas na swoje zainteresowania, których jest trochę, i często podróżuję. Potrafię ogarnąć dom i nawet nieźle orientuję się w kuchni. Często wchodzę w krótkie znajomości, gdyż jestem bardzo otwarty i lubię poznawać nowych ludzi. Lubię wyjść do restauracji czy do kina lub wyskoczyć na spontaniczny wypad weekendowy. Nigdy nie oszukuję i od razu na starcie staram się wyjaśnić, że ta znajomość nie ma szans rozwinąć się w nic poważniejszego. Na co panie dość często i ochoczo przystają, gdyż przeważnie one również „nie szukają nikogo do poważnej relacji”… podobno… gdyż zawsze kończy się to inaczej…
Zazwyczaj po około trzech miesiącach zauważam, że pani zaczyna się wkręcać. Staram się wtedy wprowadzić dystans, by dać jej szansę na ogarnięcie sytuacji. Niestety bardzo często kończy się to paniką z jej strony i nieprzemyślanymi zachowaniami oraz wyznaniami, które w prosty sposób prowadzą do końca znajomości. Nie mógłbym kontynuować takiej znajomości, gdyż nie jestem typem faceta, który wykorzystuje kobiety w takim stanie… Irytuje mnie jednak to, że ten sam schemat pojawia się za każdym razem. Próbowałem już chyba wszystkiego, a efekt końcowy jest zawsze taki sam.
Drogie panie, bardzo wielu mężczyzn uważa was za wyjątkowe i jedyne w swoim rodzaju istoty, ale nie czuje potrzeby, by budować z wami głębsze związki…
Mam 22 lata i mam okropnie przygnębiające życie przez mój kręgosłup, w którym dzieją się takie rzeczy, że niektórzy lekarze porównują go z kręgosłupem 45-latka pracującego fizycznie całe życie. Nienawidzę tego, że od 3 lat nie mogę swobodnie wyjść na imprezę, bo następny dzień jest dla mnie katorgą i nie mogę wstać sama z łóżka. Nie mogę nosić niczego ciężkiego, bo później moja noc jest bezsenna przez ból. Nie mogę swobodnie sama pójść na spacer, bo po 15 minutach spaceru łapie mnie ból i podcina nogi. Nie mogę długo stać, więc w komunikacji miejskiej zawsze kiedy jest okazja siadam, a jeśli moja podróż jest dłuższa niż kilka minut, wtedy zawsze spotykam się ze spojrzeniami i tekstami: „Taka młoda, a nawet starszemu miejsca nie ustąpi”. Wiem, że wyglądam zdrowo i ludzie nie widzą, że coś jest nie tak, ale nadal to poniżające, że mam tylko 22 lata, a czuję się, jakbym miała 50. Jestem taka młoda, a moje zdrowie odebrało mi całą radość w życiu. Znam każdy lek przeciwbólowy i każdy silniejszy mam w swojej apteczce. Jestem przerażona, bo kiedyś może przyjść moment, że zostanę sama. Dodam, że często na dalsze wyjścia bądź produktywniejsze dni towarzyszą mi kule, bo nie nie zawsze moje nogi współpracują.
Tak wygląda moja codzienność od 3 lat, jest ciągłym jeżdżeniem do specjalistów, braniem leków, częstym spędzaniem weekendów w łóżku i płaczem po nocach z bólu oraz ograniczeniem wyjść do minimum, bo często mam epizody bólowe. Nienawidzę takiego życia.
Jako dziecko myślałam, że to rodzice będą wybierać mi męża. Zwłaszcza że upatrzyli sobie mojego najlepszego przyjaciela, którego za każdym razem nazywali moim „narzeczonym”. Nie wiedziałam, że to dla żartu i myślałam, że będę musiała wyjść za niego za mąż.
W podstawówce, do której chodziłem, mieliśmy lekcje na basenie. W drugiej klasie trafiłem na instruktorkę, która się nade mną znęcała. 25 lat temu nie było tylu dzieci z nadwagą, więc byłem jedynym grubym w klasie. Na pierwszych zajęciach kazała mi stanąć obok siebie, przed wszystkimi, złapała mnie za fałdę na brzuchu i, potrząsając nią, powiedziała do wszystkich: „Tak będziecie wyglądać, jak nie będziecie się ruszać”.
Ona decydowała, kto był przypisany do którego toru i w jakiej kolejności. Zawsze byłem ostatni i nadprogramowy (np. cztery tory, po trzy osoby, ja byłem zawsze czwarty na piątym torze). Kiedy próbowałem pływać według swojej kolejności, wrzeszczała: „Chyba jesteś głupi, że myślisz, że wszyscy będziemy na ciebie czekać”. Kiedy z kolei próbowałem wyprzedzić kogoś przede mną, wrzeszczała, że mam znać swoje miejsce i pływać tak, jak ona mi każe.
Ostatnie 10 minut zajęć zawsze było przeznaczone na zabawę – dzieciaki dostawały makarony, jakieś deski, ganiały się w basenie. A ja? ZAWSZE sprzątałem w kanciapie nauczycielskiej, słysząc tyrady, że instruktorka marnuje swój czas na takiego grubasa.
Na moje szczęście w trzeciej klasie basen był zamknięty na rok z powodu remontu. Kiedy wróciliśmy, ona już tam nie pracowała.
Mam nadzieję, że umarła samotnie.
Lata temu, kiedy służba wojskowa była jeszcze obowiązkowa, przydarzyła mi się taka historia.
Komisja wojskowa, badanie, zestaw pytań:
– Pali pan?
– Tak.
– Alkohol pan pije?
– Okazyjnie.
– Zażywa pan narkotyki?
– Nie, chociaż podobno lepsze to niż alkohol i papierosy, he, he, he.
W komisji jednak nikomu nie drgnęła nawet powieka.
Na koniec badań dostałem skierowanie... do psychologa. Powód?
Problemy z narkotykami.
Wczoraj o godzinie 22 wyprzedził mnie motocykl jadący z dużą prędkością (wyprzedzał na pasach z wysepką, podwójna ciągła), następnie wyminął kilka aut i przeleciał na czerwonym świetle między autami jadącymi na zielonym. Widząc, że z gościem jest coś nie halo, ruszyłem w pościg... i dwa skrzyżowania dalej go dorwałem, bo wjechał na parking (gdzie zresztą przetrącił rowerzystkę, która przez niego wjechała w krzaki). Ściągnąłem gościa z motoru i okazało się, że jest pod wpływem... (młody chłopak, 20 lat może), wezwałem policję. Niestety pan chciał sobie odjechać, więc wywiązała się szamotanina, po której gość porzucił motor i zaczął uciekać z buta. Nie myśląc wiele ruszyłem za nim (będąc cały czas na linii z policją) w pieszy pościg... i po dwóch kilometrach wyplułem płuca, ale go dorwałem. Tym razem niespecjalnie już dyskutowałem, tylko złapałem ostro gościa, aby nie próbował uciec (nie ubiegłbym już nawet metra).
Do tego momentu wszystko mi się wydawało super, ale przyjechały trzy radiowozy i szybko gościa zakuli, bo okazało się, że delikwent miał 2,2 promila. Zacząłem luźną rozmowę z jednym z policjantów, podczas której stwierdziłem, że takich się powinno tępić – na to pan władza oświadczył mi, że grubo przesadzam... Szczęka mi opadła, a że adrenalina buzowała w żyłach, to zapytałem go, czy to samo powie w twarz rodzinom ofiar pijanych kierowców? Albo jego rodzicom, gdyby np. zginął lub zabił kogoś dwa skrzyżowania dalej? Policjant spojrzał na mnie zdegustowany i powtórzył, że przesadzam... Reszta funkcjonariuszy była innego zdania.
Hitem była reakcja mojej żony, która stwierdziła, że niepotrzebnie się mieszam i po co mi to (policja przetrzymała mnie 3 godz. na komisariacie), przecież mógł mieć nóż, mógł pobić, bla, bla.
Reasumując, kiedyś zło tępiło się w stylu deus vult – dziś każdy by chciał, aby pijaków na drogach nie było, ale jak już ktoś ich łapie, to nie do końca im to pasuje... A w sytuacjach jak ta wczoraj ludzie odwracają wzrok... Jeden człowiek tylko pomógł, jak już pijak leżał na glebie.
Jako ciekawostkę dodam, że biegnąc za nim cały czas krzyczałem do ludzi, że pijany kierowca i żeby go zatrzymali – minęły mnie trzy rowery i kilku pieszych, ale nikt tyłka nie ruszył, a szkoda...
Chciałbym wiedzieć, czy to ja jestem nienormalny, czy świat zszedł na psy... Więc pytam: czy ojciec i mąż powinien tępić takich ludzi, czy raczej dla własnego bezpieczeństwa się nie angażować?
Miesiąc temu odszedł mój (a w zasadzie rodzinny) pies. Wydało mi się, że nieźle się po tym pozbierałam, bo od dłuższego czasu był schorowany i miał już swoje lata.
Ostatnio uświadomiłam sobie, że był on jedynym stworzeniem, które rzeczywiście cieszyło się na mój widok i brakuje mi go o wiele bardziej...
Nie mam obecnie możliwości przygarnięcia kolejnego.
Dodaj anonimowe wyznanie