Od dziecka jestem zapalonym kibicem, to zasługa taty. Znam wszystkie przyśpiewki, często je nucę. Mieszkam na wsi, gdzie wszyscy się znają. Kiedyś w niedzielę nie potrafiłam się skupić na mszy. Ciągle łapałam się, że moje myśli wybiegały za daleko. Niestety nie potrafiłam tego opanować, ale co jakąś chwilę próbowałam powrócić na właściwe tory.
Nadszedł moment, kiedy ksiądz mówi: „W górę serca”, a ja zamyślona odpowiedziałam: „Polska wygra mecz!”. Wzrok wszystkich zgromadzonych momentalnie skierował się na mnie i wtedy się zorientowałam, co powiedziałam, zarumieniłam i jak to ja, w sytuacjach stresowych, zaczęłam się pocić. Przeżegnałam się i wyszłam z kościoła. Nie dość, że wróciłam z plamami od potu do domu, to jeszcze zaraz mama wypytywała mnie, co narobiłam w kościele, bo znajoma do niej dzwoniła.
Ech, te uroki mieszkania na wsi.
Moi rodzice właśnie skończyli I rok studiów i postanowili pojechać na kolonie jako opiekunowie. Z racji tego, że byli najmłodsi w kadrze, dostali pod swoją opiekę grupy najmłodszych dzieciaków – mama dziewczynki, a tata chłopców. Wydawać by się mogło, że takie 6-, 8-letnie człowieczki dosyć łatwo upilnować... Niestety, okazało się, że nie. Historii z tych pamiętnych kolonii znam mnóstwo, ale jedna podoba mi się najbardziej.
Wszystkie dzieciaki mieszkały w 8-osobowych, drewnianych chatkach. Nie wiadomo dlaczego, ale w grupie taty było jakieś spięcie i chłopaki kłócili się ze sobą, a czasem dochodziło też do jakichś bójek i płaczu. Nie inaczej było tym razem. Jeden z opiekunów przybiegł do taty i zaalarmował go, iż część jego grupy zabarykadowała się w domku, a kilku chłopców próbuje się do niego wedrzeć. Tata oczywiście w te pędy pobiegł na ratunek, bo znał już możliwości swoich podopiecznych i bał się, że coś może się stać. Przybiega na miejsce, patrzy i co widzi? Wielkie, ciężkie, dębowe drzwi wejściowe do domu kompletnie wyrwane z zawiasów, leżące na ziemi, a na nich maleńki, zapłakany 7-letni chłopczyk. Zdezorientowany tata pyta: „Jak ty wyrwałeś te drzwi?!”, na co chłopczyk cichuteńkim i pokornym głosikiem odpowiedział: „Pukałem...”.
Czuję się przytłoczony i potrzebuję wsparcia. Zawsze byłem raczej samotnikiem – znajomości miałem głównie w szkole, ale zwykle urywały się po jej zakończeniu. Paradoksalnie lubiłem szkołę, bo tam coś się działo, w przeciwieństwie do domu. Na studiach miałem nadzieję na nowy start: samodzielność, znajomości, może nawet związek.
Na trzecim roku poczułem potrzebę znalezienia swojej drugiej połówki – widziałem, że większość znajomych jest w związkach. Po długim czasie udało mi się poznać dziewczynę. Mimo że z wyglądu nie była ideałem, liczył się dla mnie jej charakter. Związek był jednak trudny – jej praca wyjazdowa i studia w innym mieście sprawiały, że widywaliśmy się rzadko. Wakacje były szczególnie ciężkie, bo wróciłem do domu rodzinnego, ale liczyłem, że gdy zacznie się ostatni semestr studiów, wszystko się poprawi. Starałem się spotykać z nią jak najczęściej, a jednocześnie ambitnie planowałem znaleźć pracę w IT, ustatkować się i być samodzielny.
Niestety, związek zakończył się z dnia na dzień dziś. Powiedziała, że jej praca i studia uniemożliwiają dalszą relację i że to dla mojego dobra. Bolało mnie, że mówiła o tym tak neutralnie, jakby jej nie zależało. Próby rozmowy nie pomogły – stwierdziła, że to nie ma sensu. Nie wiedziałem, co powiedzieć, i poczułem się bezradny, jak to powiedziała.
Teraz czuję się zagubiony i samotny. Mam znajomych, ale kontakt z nimi jest coraz rzadszy – każdy ma swoje życie, związki i pracę. Obawiam się, że po studiach całkiem się urwie, jak po technikum. Szukanie pracy w IT jest frustrujące – mimo zaangażowania rynek jest trudny, a moje doświadczenie ogranicza się do praktyk. Brakuje mi pasji i hobby – gry przestały mnie interesować, spacery czy podróże w samotności mnie nie cieszą, próbowałem np. siłowni, ale to nie jest dla mnie. Często kończy się na scrollowaniu social mediów, jak się nudzę i nie mam co robić. Jedyną rzeczą, która mnie teraz trochę trzyma, jest praca inżynierska – przynajmniej czuję, że coś robię i mogę to wykorzystać w portfolio.
Nie wiem, co robić dalej – czy szukać pracy tutaj, gdzie studiuję, czy jak skończę studia wrócić w okolice rodzinnego miasta (choć tam brak perspektyw, a najbliższe możliwości są w Trójmieście). W kwestii związku też mam wątpliwości – czy szukać jeszcze tutaj, czy może po powrocie do rodzinnego miasta, wadą tylko jest że jest małe to miasto i brak prywatności w domu rodzinnym moim.
Czuję, że życie mi się wymyka, straciłem motywację i nie wiem, jak ruszyć z miejsca. Potrzebuję słowa otuchy, wsparcia i porad, co robić, żeby znaleźć swoją drogę.
Przedłuż sobie czas na decyzje - idz na magisterkę i intensywnie szukaj pracy. Dopiero na tym etapie, z dyplomem inżyniera, będzie Ci ją łatwiej znaleźć. Próbuj szukać w mieście, w którym studiujesz, jak wrócisz do małej miejscowosci do rodziców, to się zablokujesz. Nie będziesz mieć ani perspektyw na prace ani na nowe znajomosci. I głowa do góry, znajdzie się lepsze dziewczyna :)
Skoro studiujesz, to jestem starsza od ciebie o co najmniej 10 lat. Przyjmij proszę radę od "starszej" i trochę bardziej doświadczonej życiowo osoby :-)
Nie wracaj do małego miasteczka, bo małe miasto to mniej szans na pracę. Mówię to niestety, z własnego doświadczenia. Łatwiej ci będzie znaleźć pracę w większym mieście, np. w tym, w którym studiujesz. Jeśli nie praca to może płatny staż związany ze studiami? A po stażu masz szansę być zatrudniony w tej firmie. Sprawdzaj regularnie ogłoszenia o pracę, wysyłaj CV też do firm, które nie szukają aktualnie pracownika. Zostawią sobie twoje CV i może odezwą się potem. Sprawdź czy Urząd Miasta, Urząd Pracy i miejscowy Sąd nie szukają informatyka. Zawsze to coś, na początek ;-) Powodzenia!
Jestem w drugiej klasie liceum, jednak wielu moich znajomych jest na studiach lub nawet już po. Historia zdarzyła się na początku roku szkolnego. Co ważne, po zajęciach (a raczej omówieniu spraw organizacyjnych) umówiłam się ze znajomymi nad jeziorem. Jedna z dziewczyn , które tam miały być (powiedzmy Kasia), właśnie skończyła studia i miał to być jej pierwszy dzień w pracy, więc tym bardziej było o czym gadać.
Przechodząc do sprawy, wchodzę do klasy, witam ze wszystkimi i siadam, czekając na naszą nową wychowawczynię, bo nauczycielka, która była w zeszłym roku, odeszła na emeryturę.
Moje zdziwienie było ogromne, gdy do klasy pewnym krokiem weszła Kasia z dziennikiem w ręce i oznajmiła nam, że jest naszą nową nauczycielką matmy. Właśnie wtedy przypomniałam sobie, że faktycznie Kaśka skończyła pedagogikę.
Gdy tylko nasze spojrzenia się spotkały, obie wybuchnęłyśmy śmiechem. A klasa, niczego nieświadoma, stała, nie wiedząc o co chodzi. Na szczęście, w miarę się opanowałyśmy i można było nadal spokojnie wszystko omówić. Koleżanki pytały, o co chodzi, jednak ja nie chciałam, by cała klasa wiedziała (trochę głupia sytuacja), więc nic nie mówiłam.
Hmmm... chyba jednak nie wyszło.
Klasa po raz drugi przeżyła szok, gdy Kasia oznajmiła, że już wszyscy możemy iść do domów i do mnie zawołała, że jak chcę to mogę zamiast tramwajem, zabrać się z nią samochodem, to jeszcze przed wyjazdem nad jezioro wejdziemy do niej i zjemy jakiś normalny obiad. :P
Mina ludzi bezcenna.
PS. Z Kasią, jako nauczycielką, klasa dogaduje się świetnie, choć dla mnie dość trudne jest przestawianie się z TY na PANI PROFESOR i odwrotnie.
Razem z moją dziewczyną spodziewamy się dziecka. Asia jest w szóstym miesiącu ciąży. Ja wiem, że ten błogosławiony stan wiąże się z LEKKIMI wahaniami nastroju, ale to, co miało miejsce wczoraj podczas zakupów w markecie, przeszło moje najśmielsze oczekiwania.
Robiliśmy zakupy i weszliśmy w alejkę z ozdobami świątecznymi. Gdy Asia zobaczyła pierwsze w tym roku bombki i czapki mikołajkowe, zaczęła się tak radośnie cieszyć i chichrać, aż ludzie się za nią oglądali. Podskakiwała, śmiała się wręcz histerycznie, śpiewała świąteczne piosenki i biegała od choinki do choinki jak dziecko z ADHD. Dzieci dosłownie zatrzymywały się i patrzyły na nią, co robi z tymi reniferami i bałwanami. Odgrywała teatrzyki trzymając figurki w dłoniach – ta cała scena wyglądała jak z jakiegoś horroru. Ostatecznie Asia wsadziła do koszyka połowę z dostępnych, świątecznych ozdób. Ledwo wyciągnąłem ją z tego działu.
Potem przeszliśmy do sekcji z wędlinami, a wtedy moja dziewczyna… rozpłakała się. Tak, stanęła na środku sklepu i zaczęła płakać nad losem zabitych zwierząt, po czym KRZYCZAŁA do mnie: „dlaczego świat musi być taki zły”. Skończyło się napadem furii skierowanym w stronę sprzedawczyni działu mięsnego. Obrzuciła kobietę błotem, twierdząc, że jej praca tylko utwierdza morderców zwierząt w przekonaniu, że dobrze robią, po czym RZUCIŁA we mnie sopocką i wybiegła ze sklepu. Popędziłem z koszykiem do kasy, szybko zapłaciłem za zakupy i zacząłem jej szukać.
Znalazłem ją w McDonald’s, jak jadła Big Maca.
Błagam, napiszcie co jej podawać, by się uspokoiła. Boję się, że zanim dziecko się urodzi, to ja zginę.
To nie jest normalne co ona robi. Trochę jakby udawała, że ma takie wahania, żeby zwrócić na siebie Twoją uwagę. Może te bombki rzeczywiście ją wzruszyły, ale reszta to już teatr. Pogadaj z nią, powiedz, że nie będziesz akceptował takiego zachowania, że ma całą Twoją uwagę i nie musi już o nią zabiegać. Możesz powiedzieć, że chętnie się z nią powygłupiasz, popłaczesz, potowarzyszysz jej w emocjach, ale w granicach rozsądku, nie wchodząc w drogę innym ludziom.
"co jej podawać, by się uspokoiła"
Dużo miłości i cierpliwości.
Tak, jeszcze więcej.
"Boję się, że zanim dziecko się urodzi, to ja zginę."
Tylko trzy miesiące??
Hehe, optymista.
Przed Tobą ładnych parę/paręnaście lat w równie nieprzewidywalnych klimatach.
Tak więc - moc miłości i cierpliwości - tym razem dla całej rodzinki 💕
Mam 16 lat.
Z moją przyjaciółką znamy się od 3 r.ż. Zawsze była moją najlepszą przyjaciółką, ale to chyba tylko dlatego, że była jedyną osobą, która się ze mnie nie śmiała/wyzywała. Teraz nie wiem jak zerwać tę znajomość. Pamiętam, że mnie wspierała, ale teraz mam lepsze koleżanki i nie wiem co z tym faktem zrobić.
Mam 30+ lat, a czuję się zagubiony jak dziecko. Moje życie to ciągłe wzloty i upadki. Jednego roku prowadzę firmę, zarabiam 20-30 tys. miesięcznie, by następnego roku spać w aucie, bez mieszkania, kraść w sklepie, żeby mieć co jeść, by po pół roku takiej egzystencji ogarnąć się (jakimś cudem, nie wiem jak to robię, przychodzi impuls i wszystko wydaje się łatwe), znaleźć dobrą pracę i znowu żyć dostatnio. Taka spirala trwa dobre 10 lat. Przy czym zaznaczę, że w okresach „dobrych” strzał dopaminowy (chyba) powoduje, że zapominam o złym czasie i zapominam o konsekwencjach, żyję chwilą, by po czasie znowu stracić wszystko, popełniając podobne błędy.
Co się ze mną dzieje? Czy to choroba? Gdy mam kasę, nie myślę o tym, żeby pójść do lekarza, psychologa czy psychiatry, a gdy już spadnę na dno, nie stać mnie na to i wtedy o tym myślę i żałuję, że nic nie zrobiłem, dopada mnie wtedy depresja i nie mam sił żyć, przychodzą częste myśli samobójcze. Jestem właśnie chyba już po raz 10 w okresie, gdzie nic nie mam, śpię w aucie, myślę nad swoim życiem, nie mam rodziny, która może pomóc, znajomym wstydzę się przyznać. Jakieś rady czy spostrzeżenia?
Poczytaj o chorobie afektywnej dwubiegunowej, i o osobowości borderline. I udaj się do lekarza, bardzo ciężko z tym żyć bez pomocy specjalisty. Pozdrawiam, i życzę zdrowia i siły 🙂
Brzmi jak ja bez leków a mam dwubiegunówke. Zgadzam się z pozostałymi komentarzami, skonsultuj się z jakimkolwiek psychiatrą. Jeśli cię nie stać na wizytę nawet na NFZ warto spróbować. Współczuję bardzo tego, powodzenia.
Jedno z wyznań zainspirowało mnie do podzielenia się z wami przestrogą, jak dojść do tego, że jesteśmy opcją zapasową i jakie są tego konsekwencje oraz dlaczego nie warto czekać na cud.
Dawno temu, kiedy zakończyłem studia i poszedłem do pierwszej pracy, poznałem studentkę, która była na drugim roku. P. była zabawną, inteligentną i piękną kobietą. Miała dość nietypowe czy raczej niszowe zainteresowania, które to pokrywały się z moimi. Dodatkowo patrzyła na świat w ten sam niemal sposób co ja. Wszyscy wróżyli nam długi i szczęśliwy związek. Oficjalnie nie zostaliśmy nigdy parą i zawsze byłem przedstawiany jako „ktoś bliski”, ale nie jako chłopak czy narzeczony.
Najpierw pisaliśmy ze sobą, potem się spotykaliśmy, czy to na pizzy, czy to szliśmy do kina, normalna sprawa. Poświęcaliśmy się też naszym niszowym zainteresowaniom, bo one też pochłaniały czas. Generalnie wszystko wydawało się być OK. Kiedy ona nie mogła się spotkać z powodu nawału nauki albo ja z powodu nawału pracy, to rozmawialiśmy przez komunikatory internetowe lub telefoniczne.
Pierwszą oznaką, że coś jest nie tak, poza dziwnym przedstawianiem mnie swoim znajomym, było to, że miała coraz mniej czasu na spotkania, ale za to mogła spotykać się z innymi znajomymi.
Drugą oznaką, która biła po oczach, było to, że coraz rzadziej odbierała telefony lub oddzwaniała.
Trzecią i finalną oznaką było to, że z czasem przestała mieć czas na odpisywanie na komunikatorach mimo wyświetlonej wiadomości – coraz bardziej to wyglądało tak, że odpisywała tylko wtedy, kiedy jej się nudziło i na zasadzie „z braku laku, bo nie mam co robić innego”.
Z czasem, oczywiście, spotkania jak do kina czy nawet na głupią pizzę to były rzeczy z gatunku „nie ma mowy”.
Nasza ostatnia wymiana wiadomości to „OK, nie ma czasu, muszę uciekać, do jutra!” z jej strony i „Oki, to udanego wieczoru, daj znać, co ze spotkaniem w sobotę” z mojej.
O ile wtedy byłem w niej zakochany, o tyle dziś już wiem, że byłem jej opcją zapasową. Gdy na horyzoncie pojawił się „ten właściwy”, zaczynała się wycofywać z naszej znajomości na rzecz tego właściwego. Skończyło się to tak, że ostatni raz mieliśmy jakikolwiek kontakt, jeśli dobrze liczę, 6 lat temu. Nie wiem co u niej słychać, jak się miewa, nie śledzę jej – a i ona o mnie najpewniej zapomniała, bo czemu miałaby pamiętać? Wiem tylko tyle, że jakiś czas później była w związku z tym właściwym.
Dzisiaj już jej nie kocham, nie tęsknię za nią, a wspomnienia zaczynają się zlewać i niknąć w pamięci.
Jeżeli zobaczycie podobną historię u siebie na jakimkolwiek etapie, to możecie się „żegnać” z drugą połową – bo trzyma was tylko dlatego, że nie ma lepszej opcji na stole, ale gdy się pojawi, to was zostawi. Tak jak pisałem, zostałem po prostu zlany, bez żadnego „przepraszam” ani „żegnaj”. Ot i tyle.
A może - tylko może - czekała aż wykażesz inicjatywę i się nie doczekała, więc w końcu się odsunęła? No bo piszesz, że się koleżeńsko spotykaliście, żadne z Was tej relacji nie nazwało. Może myślała, że nie jesteś zainteresowany, skoro nic nie mówisz?
Dziś z przymrużeniem oka. Historia nie moja, kolegi, powiedzmy, że stałem obok.
Miejsce: przystanek Woodstock
Czas: ~2015
Historia sprzed, lat ale można powiedzieć, że to nauczycielka życia i z morałem, więc się podzielę. Kto był na Woodstocku, to wie, kto nie był, ten nie wie, więc wytłumaczę. Czysty, ładny, pachnący toi toi to rzadki luksus. Taki rare Item. Taki epic drop. Raczej nie spodziewałeś się go zobaczyć. Ba, nawet z rana, gdy względnie nie było kolejek, a co za tym idzie był komfort weryfikacji kabiny, zanim będzie się zmuszonym z niej skorzystać. Otwierasz, patrzysz, „z górką”, zamykasz, następny, powtórzyć do skutku. W nocy gdzie stanąłeś, tam stałeś. Życie. Dlatego też jeśli była opcja, to lać szło się w krzaki za toi toje. Dziewczyny miały problem, my mogliśmy korzystać z faktu, iż świat jest naszym pisuarem. Miało to oczywiście wymierne skutki w osnowie rzeczywistości, do czego zaraz wrócimy.
Kolega ruszył jak całe tabuny przed nim w las za kabinami, jednak z racji tego, że nieco się wstydził i nie chciał stać w szpalerze wyciągniętych kiełbas, nie chciał uczestniczyć w wachlarzu wędliniarskim o przekroju od kabanosa po krakowską suchą. Stwierdził z przekonaniem, że da krok niżej i zamiast stać wśród dzierżących swe skarby kiełbaśników, to stanie na skraju skarpy, z której wszyscy lali w dół. Wróćmy teraz do konsekwencji. Skarpa była oszczana, cała, od góry do dołu, więc śliska jak interesy z Czeczenami, czego nasz bohater niestety nie wydedukował. Poślizgnął się na zboczu i ześlizgnął się po tej moczozjeżdżalni w dół wprost w... I znów wróćmy do konsekwencji szczania po krzakach, wśród których, prócz kleszczy w mosznie, znaleźć można również akumulację produktów. Ziemia w końcu nasiąka. Normalnie hektolitry naszych szczyn zbierają się w szambach bądź trafiają do oczyszczalni bezpośrednio. Tam trafiały do Żółtej Rzeki Jangcy, która naprawdę wartkim strumieniem płynęła tym niewielkim wąwozem. Rwąca rzeka moczu, przetoczonego przez nerki dziesiątek lub setek tysięcy ludzi, nadprodukujących z powodu wchłaniania gigantycznych ilości rozwodnionego browara. I w tę żółtą rzekę wpadł nasz główny bohater. Zanim się wygrzebał z bagna był cały – ale to cały, od stóp do głów – pokryty mieszaniną gleby i moczu. Śmierdział niemiłosiernie. Potwornie. Obrzydliwie. Ksywa Mocznik/Moczarz została już na zawsze. Dlaczego nie chciał zaświecić fujarką przy wszystkich – nie wiadomo do dziś.
Pytanie, gdzie tu morał? Ano do wszystkich studentów na poprawkach, pracowników proszących o podwyżkę czy dziewczyn na randkach: lepsza chwila wstydu niż taplanie się w gównie.