#GqEpw
Odebrałam dzisiaj wyniki badań. Są złe, ale od dłuższego czasu takie są. Od czasów pandemii każdy mnie zbywa. Niejeden lekarz, u którego byłam, odsyłał mnie z kwitkiem, bo wyniki niewiele odbiegają od norm. Ale odbiegają. Mam 23 lata i diagnozują mnie pod kątem miażdżycy, cukrzycy, dny moczanowej i stanu przedzawałowego. Mam 23 lata, a kartoteki w placówkach medycznych grubsze od niejednych ludzi w podeszłym wieku. A ja chcę po prostu życia normalnego człowieka. Bez strachu. Teraz ciągle się boję. Każde pobieranie krwi do badań to ogromny stres, co znów wykryją. I jak będzie się żyło z tym czymś. Myślę o sobie jak o wadliwym egzemplarzu. Porównuję do zepsutego produktu na taśmie produkcyjnej, którego nikt nie zauważył i trafił taki na półkę sklepową.
Jednocześnie mam bardzo poukładane życie. Praca, studia, oszczędności, własne auto, inżynier przed nazwiskiem. Po co to? Spełniam swoją wizję idealnego, ułożonego życia. Między tym wszystkim jest cały kalendarz zapełniony wizytami u kolejnych specjalistów, po których często moczę poduszkę z bezsilności. Czasem chciałabym się do kogoś przytulić i wypłakać, ale nie mam do kogo i nie wiem, czy kiedykolwiek będę miała. Jest mi tak cholernie przykro, że świat usiłuje się mnie pozbyć. Nie wiem ile jeszcze wytrzymam. Jestem z tym wszystkim sama. Na razie. Jutro zapisuję się do psychologa. Mam dosyć mojego życia, które jest idealne dla innych, ale paskudne dla mnie. A skoro nie mogę podzielić się tym z bliskimi, to chciałam chociaż wygadać się tutaj.
Nie jesteś zepsutym produktem, tylko osobą po ciężkiej chorobie. To zrozumiałe, że walka z nowotworem nadszarpnęła Twoją psychikę. Wizyta u psychologa to dobry pomysł.
Mam nadzieję, że autorka przeczyta Pani komentarz. Mam w sumie podobne problemy (nawracający nowotwór, do tego osoba, która w niektórych kręgach nagadała głupot, więc z nikim nie rozmawiam) i zawsze myślę, że ktoś taki jak ja nie powinien istnieć, bo ani nie mogę pracować, ani nie umiem nikogo uszczęśliwić. Ale tak jak się widzi takie osoby jak Pani to czasem można pomyśleć, że jednak może istnieć ktoś miły. Są czasem tutaj dość straszne komentarze, choć nie wiem czy akurat Pani cokolwiek z tych strasznych napisała czy ktoś podobny, ale właśnie takie jak ten, który teraz Pani napisała, bardzo pomagają^^ Dziękuję, że Pani tu jest.
Dziękuję. Dziwi mnie, że autorka wcześniej nie otrzymała pomocy psychologicznej. To powinien być standard przy takich chorobach.
Z tego co pamiętam to nawet nie dało się uniknąć psychologa. W tym szpitalu, gdzie byłam, nawet w kilku, sam przychodził i tyle. Nie dało się nie iść, bo przychodził do sali i albo kazał innym wyjść albo zabierał pacjenta do swojego gabinetu. Boję się psychologów i tego typu ludzi przez jedną rzecz, a nie mogłam ominąć rozmowy z psychologiem, nawet jak mówiłam, że nie chcę. Więc w sumie nie wiem jak to tam ogarnęli u Autorki. Bo też mogła być jakaś osoba jak jedna pani, z którą ostatnio rozmawiałam, która stwierdziła, że w mojej sytuacji to, że mi się nie chce żyć to norma i dopiero byłoby dziwne jakby mi się chciało. No i też ktoś tak może stwierdzić, że jest "kijowo ale stabilnie" i zostawić pacjenta.
Ano fakt, mogła trafić na takich "psychologów". W sumie pamiętam jak raz na oddziale zwierzyłam się psychologowi, że nie mogę już wytrzymać w łóżku (leżałam kupę czasu po złamaniach) a ona na to, że też by nie mogła wytrzymać. No bardzo mnie, babo, pocieszyłaś.
Chyba jest problem z tym, że psychologia i psychiatria to relatywnie nowe dziedziny. Jeszcze niedawno człowiek z depresją był "melancholijny", a ADHD "leczyło się" pasem. Jak ktoś lądował w psychiatryku to albo najpierw pół miasta zabił, albo to była kobieta "chora" na "kobiecą histerię" czyli po prosu zwykła kobieta, która sama myśli, a nie to, co mąż każe. Dziś prawie się to nie zmieniło. Dopóki nikogo nie zabijesz to jest ok. Chyba, że myślisz coś innego iż trzeba. Np. w jednym szpitalu jak byłam mała wypuszczano codziennie jedną dziewczynę i za chwilę wracała. Inną wypuścili po tym jak prawie mnie udusiła. Mnie tylko pytali czy jak byłam na przepustce to byłam w kościele. Jak powiedziałam, że nie to dawali więcej uspokajaczy, jak skłamałam, że tak to już mogłam się pakować. Czyli jak długo nie chodzisz do kościoła, tak długo będziesz siedzieć...
Jeśli psychiatria sama w sobie kuleje, to w sumie ciężko oczekiwać cudów w przypadkach psychologicznych, które ściśle wiążą się z chorobą ciała. Tak samo np dziwi mnie, że nie wymienia się tego jako jednej z głównych motywacji, która mogła kogoś pchnąć do skończenia ze sobą. A przecież tyle osób po usłyszeniu ciężkiej diagnozy wpada w depresję. Z kolei w remisji żyją w ciągłym lęku, że to kiedyś wróci. Ja tak właśnie żyję, mam remisję w bólu od marca i za każdym razem, gdy cierpienie wraca, boję się, że to już na stałe. Albo że odstępy między dniami, gdy cierpię, będą się systematycznie skracać.
Jak chciałabyś więcej pogadać, to napisz mi na maila - mam na interii. Nazwa taka sama jak tutaj.
Ma Pani rację. Dużo ludzi właśnie też może uznać wymazanie siebie za jedyny sposób przejęcia kontroli, że skoro i tak umrą to wolą na swoich zasadach, albo po prostu jedyny sposób, by w końcu mieć spokój, by już więcej się nie martwić. Właśnie często o tym myślę w ten sposób, bo w sumie poza chorobami jeszcze jest dużo zwykłych życiowych problemów, które można by było już dawno rozwiązać jakbym nigdy nie zachorowała, a które są prawie niemożliwe do rozwiązania przy obecnym stanie rzeczy.
Nie mam żadnego takiego neutralnego maila, którego mogłabym użyć do napisania do Pani. Ale może ma Pani jakieś inne rzeczy do kontaktu, żeby tak spokojnie, bezpiecznie rozmawiać?
A gg mogłoby być?
Niestety też nie. Raczej Discord. Ale też nie wiem czy to byłoby bezpieczne tutaj podawać. Sama bym się bała tu podać, więc też bym się martwiła jakby Pani tak tutaj wspomniała swoją nazwę. Chyba, że da się szybko jakoś dodać i usunąć zanim inni zobaczą.
Proszę pamiętać, że jest Pani wspaniała! Nie jest Pani przedmiotem, tylko człowiekiem, więc nie może być Pani wybrakowana. A nawet, jeśli już myśleć porównując do przedmiotów: w historii był miecz, który według niektórych podań należał do osoby, którą podziwiam, ale w czasie ważnego wydarzenia się złamał i dlatego został tam odrzucony w czasie walki. Mimo tego, że byłby uszkodzony, jeśli ta historia jest prawdą, to wciąż właśnie dlatego, że należał do tej osoby, że był użyty w tamtej walce, byłby o wiele wspanialszy niż wszystkie nowe, nieużywane miecze. Właśnie, ten złamany miecz byłby lepszy niż całkowicie nowe. Poza tym, zwykle złamane miecze się naprawiało jakby zmieniając w mniejsze, długi miecz stawał się czymś bardziej pomiędzy sztyletem a mieczem. Zmieniał swe przeznaczenie, był inny, ale wciąż był użyteczny. Sama mam właśnie ten problem, że mam strasznie dużo uszkodzeń i czuję jakbym właśnie powinna być odrzucona, może nawet lepiej byłoby mnie wrzucić do oceanu, żebym całkiem zniknęła. Ale wtedy myślę o osobie, którą podziwiam. Ta osoba do końca potrafiła się uśmiechać, dopóki było to możliwe ta osoba walczyła i broniła przyjaciół, walczyła dla zwykłych ludzi, bawiła się z dziećmi. A gdy już ta osoba była zbyt chora, wciąż była w stanie się uśmiechać, choć już nie było nikogo, dla kogo można było się uśmiechać, gdyż większość przyjaciół tej osoby już zginęło. Właśnie, gdy przychodzi takie załamanie staram się myśleć o tej osobie. "Nie mogę się poddać, bo on walczył do końca" czy "Nawet złamany miecz jest dowodem walki". Choć właśnie czasem myślę o tym, że jestem o wiele niżej niż zniszczona broń, że ani nie można mnie naprawić, ani nawet wystawić w muzeum, że nie mam żadnej wartości, poza bycie przykładem czego w życiu nie robić. Ale wiem, że Pani na pewno jest o wiele lepsza ode mnie. Więc, jeśli takie paskudztwo jak ja wciąż tu jest, tym bardziej takie dzieło sztuki jak Pani powinno wiecznie istnieć. Dziękuję, że Pani żyje.
"Więc, jeśli takie paskudztwo jak ja wciąż tu jest... "
Wspierasz Autorkę, a sama siebie zniżasz do roli paskudztwa. To nie fair, wobec siebie.
Warto pamiętać, że każdy z nas ma (lub będzie miał) jakieś obciążenia, natury fizycznej lub psychicznej. Każdy osobnik rodzaju ludzkiego boryka się z jakimiś problemami. Jeśli przyjmiesz to do swojej świadomości, (mam nadzieję, że) przestaniesz myśleć o sobie jak o gorszym, wybrakowanym towarze.
To nie Kościół wymyślił hasło, że ból / cierpienie uszlachetniają i należy być za to wdzięcznym. To wymóg naszej psychiki - zaakceptować problemy, nauczyć się je rozwiązywać, by móc żyć dalej, by móc po prostu cieszyć się z każdej chwili (choćby dlatego, że boli mniej niż godzinę temu).
Jest Pani bardzo miła, Pani Frog. Z niektórych rzeczy jednak można jedynie nauczyć się tego, że są złe. Czasem stanie się coś strasznego i nie można się nauczyć jak tego uniknąć, bo nie można tego uniknąć. A czasem jedyne co można wynieść to większa empatia dla kogoś z podobnym problemem, bo właśnie nauczymy się tego, że to nie nasza wina, że coś się stało, więc nie będziemy obwiniać kogoś o to, co jemu się przytrafiło. Ale właśnie, tak jak Pani wspomniała o usprawiedliwianiu cierpienia. Może z tego wynikać właśnie szukanie pozytywów, żeby chociaż "wyszło na dobre", ale może też obwinianie ofiary wynika z tego samego, jakaś wiara, że złe rzeczy mają powód, by się dziać i wystarczy uniknąć tego powodu, by się nie stały. Nadzieja, że można jakoś je ominąć, albo chociaż odwrócić na naszą korzyść. Wtedy ludzie mogą też obwiniać innych/siebie o coś złego, albo na siłę uważać, że to wcale nie jest złe. Tak jak ludzie, którzy byli wychowani w straszny sposób i mówią, że to dlatego, że byli niegrzeczni, albo, że teraz są idealni, gdzie widać, że nie są, ale właśnie, że tak było dobrze, bo im wyszło na dobre. Po jakimś czasie szukania czegoś dobrego w końcu nie można nic więcej znaleźć. Jak do tego dojdzie mówienie innych, że to nasza wina, nawet jak jest pewne, że nie, to samemu się uwierzy. I wtedy po prosu człowiek myśli, że jest nikim i nigdy nie będzie lepiej. Po prostu po jednym ciosie można wstać, po drugim ledwie, ale któryś w końcu będzie śmiertelny, nawet, jeśli najsłabszy w porównaniu z poprzednimi.
@Meanness, jest pewne przykazanie, niejako jedenaste - miłuj bliźniego swego, jak siebie samego. Masz bardzo dużo empatii i współczucia dla chorych, cierpiących ludzi. Bardzo to cenię w ludziach, taką wrażliwość na krzywdę, choć sam nieraz jestem jak gruboskórny ogr (ale jest tyle osób szukających uwagi poprzez niekończące się narzekanie, hipochondryków, wampirów energetycznych że można samego siebie rozdać każdemu, przejąć ich problemy i zostać z nimi samemu, że nie sposób jest współczuć absolutnie każdemu).
Przykazanie to działa jednak w dwie strony, a w każdej sferze życia potrzebna jest równowaga do jej prawidłowego działania. Oznacza to, że nie możesz traktować siebie jak śmiecia, a wychwalać kogoś innego. Ja wiem, że to może być spowodowane wieloma czynnikami, taka nienawiść i niewiara we własną wartość, i nie potrafię Ci pomóc przez anonimowe. Pewnie w ogóle bym nie potrafił. Ale proszę, traktuj siebie z szacunkiem takim, z jakim odniosłaś się do autorki wyznania. Z takim, z jakim ja odnoszę się teraz do Ciebie. Jesteś tak samo ważna jak ja, jak każdy inny. Ze wszystkimi ułomnościami, jesteś wspaniałą osobą, bo się nie poddałaś, bo walczysz tak jak wszyscy, którzy noszą w sobie jakąś chorobę czy inną niedoskonałość. Tacy jak Ty czy autorka, to cisi bohaterowie, codziennie staczający śmiertelną walkę że słabościami i wciąż nie dają się pokonać. Jesteście wspaniałe.
Trzymam kciuki, żebyś dostała skuteczną pomoc, bez zbywania i wskazówki do leczenia. I nie - nie jesteś zepsuta czy wybrakowana.
Mogę jakoś Pani pomóc?
Dziewczyno jesteś bohaterka! Nie żadnym wadliwym egzemplarzem. Jeśli ktoś nie rozumie dlaczego nazywam ją bohaterką niech się przejdzie na onkologię. Pokonałaś tego sku...na. Jesteś dzielna. To, że masz strach to normalne po tym co przeszłaś ( wiem coś o tym, ponieważ mój synek który ma 6 lat walczy z białaczką od 5 lat- pierwszy raz zachorował jak miał 14 miesięcy) ale proszę poszukaj pomocy. Jeśli sama nie dasz rady pójść do psychologa, poproś mamę, przyjaciółkę żeby ci załatwili spotkania. Na nie byłam w stanie sama nawet zadzwonić i umówić się na wizytę, więc wiem, że to może być trudne. Pomyśl, że jesteś wyjątkowa i silna skoro udało ci się pokonać takiego przeciwnika. Pokonasz też strach. Przytulam cię mocno.
Polecam dietę niskowęglowodanową/ketogeniczną. Są dostępne na YT materiały, choćby lekarzy-bliźniaków, braci Rodzeń. Polecam. Niejedna osoba zmieniła w ten sposób życie na lepsze.
Być może to jedyne co możesz zrobić i co zależy od Ciebie. Zacznij od tego. "Można pięknie żyć".
Dietę dr Ewy Dąbrowskiej. Warto poczytać, może to coś dla Ciebie?
Dieta niskoweglowodanowa to w zasadzie głodówka, organizm trawi wtedy zlogi, nadmiar tłuszczu, działa proces samoleczenia.
Natomiast nie wiem, co ludzie widzą w diecie keto...
To to samo tylko jeszcze mniej węgli. Dlatego postawiłem tam znak "/".
Dieta Dąbrowskiej to głodówka z tego co kojarzę. Mój kumpel mówił, że pierwsze dni ledwie miał siłę nogami przeplatać na spacerach. A na keto wielu czuje się dobrze, nie ma zjazdów energii, nie ma zachciewajek na gówniane przekąski, reguluje się system wewnątrzwydzielniczy...w połączeniu z postem przerywanym, rekomendacja to 16/8. Bowiem to skoki insuliny są odpowiedzialne za większość rzeczy, o które przez lata oskarżano tłuszcze.
Poczytałem. To nie do końca dla mnie (dieta dr Dąbrowskiej). Nie mam czasu ani możliwości ciągle przeżuwać kiedy jestem w pracy. Poza tym ja nie jestem gruby, nie potrzebuję zrzucać kilogramów.
Zapraszam na kawe
Mój przypadek był odrobinę inny, bo zachorowałem na roku maturalnym, więc łatwiej było mi to wszystko przetrawić życie zdążyło mnie już poturbować, więc nie było to dla mnie większym wyzwaniem, oczywiście jeśli siedzi to w Tobie od dzieciaka i nie masz siły poradzić sobie z tym sama to warto znaleźć kogoś, z kim będzie to można przegadać (terapia to myślę dobry pomysł), ale jeśli chodzi o białaczkę limfo blastyczna, to na pewno ktoś już Ci wspomniał o tym, że nie jest to genetyczne tzn. że zwyczajnie miałaś pecha, ale nie jest to wina twoich rodziców ani Twoja w żadnym wypadku (nawet gdybyś chciała dorobić się dzieciaków one również nie są narażone), ale co najważniejsze po 5 latach od zakończenia leczenia mówi się o „wyleczeniu”, a to znaczy że większe szansa jest na pijanego kierowcę na pasach niż na nawrót choroby. Moja szczera opinia po przeczytaniu tego co napisałaś jest taka ... Wygrałaś chociaż zdaje się że sama nie chcesz jeszcze w to uwierzyć. ( Gdybyś chciała mimo wszystko porozmawiać o tym, nie tylko z terapeutą to musisz się do mnie jakoś dostać, bo nie mam bladego pojęcia jak działa ta strona xD ale nie mogłem sobie odpuścić.. chociaż spróbować doskonale pamiętam jak ja się czułem)
Przykro mi, że jest Ci tak ciężko. To dobrze, że pójdziesz do psychologa. Może oprócz tego uda Ci się poznać jakichś znajomych, z którymi mogłabyś spędzać czas? Może to by Cię trochę rozweseliło.
Jeśli wmawiasz sobie, że jesteś wadliwa, zepsuta itp. to raczej ty sama probujesz się siebie pozbyć, nie świat